niedziela, 2 grudnia 2018

Podsumowanie listopada

Cześć,

listopady są takim miesiącem, który jednocześnie lubię i nie lubię. Da się tak, bo mam imieniny i jest dużo fajowych okazji do spotkań, a przy tym ciężko mi się zmotyzować. Deszczowo, szaro i ponuro jest, a tego już nie lubię.


No, ale mniejsza o to. W takie chłodne wieczory jakoś lepiej się czyta, bo i wtedy mniej gna w świat. Od łazęgowania bardziej kusi ciepły koc, herbata albo wino, książka. W głowie myśl: byle do jutra. W sercu jakaś dziwna melancholia, nawet, gdy wszystko jest na swoim miejscu. To tęsknota za latem. <3

W listopadzie przeczytałam więcej książek, niż w poprzednich. Na moją listę wskoczyło sześć pozycji.

Pierwszą z nich była książka, którą kupiłam w Tesco za psie pieniądze, bo tak ładnie leżała i kusiła. Gdyby mąż mnie nie odciągnął, to bym połowę pozycji wyjęła z koszyka, ale cóż, trudno, zgodził się na tę jedną. "Możliwość przemocy", bo o tej lekturze mowa, czytało mi się szybko i z nieukrywaną przyjemnością. Lubię książki, w których czytelnik wie więcej od bohaterów, a tak było w tym przypadku. Główny bohater pracuje w policji, boryka się jednak nie tylko ze śledztwem, ale i trudną relacją ze swoją partnerką. Dużo niedopowiedzeń budowało klimat. Mroczny, nieco brudny, ale  i przy tym wciągający. I like it <3

Możliwość przemocy - Dror Mishani

Później w ręce wpadła mi książka "Na skraju załamania". Dość przewidywalna, choć równie wciągająca. Dość szybko domyśliłam się, kto chce zrobić z bohaterki wariatkę. Wystarczy umiejętność czytania ze zrozumieniem i tego między wierszami. Jestem dość odporna na manipulację, no i wiem, kiedy to "świstak siedzi i zawija to w te sreberka". Przewracam oczami wtedy i właśnie tak samo robiłam wielokrotnie podczas czytania. Widziałam, kto bohaterkę robi w bambuko. Wiem, smutne jest to, co się okazało, ale niestety taka jest prawda.

Na skraju załamania - Paris B.A.
Wrogowie atakują otwarcie. Ci, których zwiesz przyjaciółmi, zostawiają noże w plecach i oczy otwarte ze zdziwienia. Na usta ciśnie się przekleństwo, ale jesteś w szoku i nie wiesz, co powiedzieć, bo walka nie była równa.

Tak właśnie było w tej historii.

Po stanie na skraju załamaniu przyszedł czas na "Terapię". xD Chodzi oczywiście o książkę Fitzka, która nieźle ryła banię. Córka psychiatry, cierpiąca na dziwną chorobę, znika. Gdy po latach spotyka pacjentkę, która twierdzi, że postaci z jej opowieści ożywają, zaczyna czuć się nieswojo i mieć nadzieję na rozwikłanie sprawy. Szczególnie, że jedna z bohaterek opowiadań kobiety bliźniaczo przypomina... jego małą Josephine. Historia mocna, wciągająca i nieco smutna. Tajemnicza, poruszająca ciekawy problem. Zagadka oraz dążenie do jej rozwiązania podobały mi się. Byłam zaskoczona, a to oznacza, że książkę pochłonęłam z nieukrywaną ciekawością.


Terapia - Sebastian Fitzek | okładka


Po zakończeniu lektury musiałam ochłonąć i poszukać jasnych stron. Pech chciał, że trafiłam nie na strony życia, ale na "Jasną stronę śmierci". Ginie piękna dziewczyna, co rozpoczyna serię niefortunnych zdarzeń oraz odkrywa wiele faktów. Sprawa ma wiele niejasności, które łączy postać kobieciarza Strelnikowa. Wśród podejrzanych początkowo jest właśnie ów mężczyzna - od niedawna mąż denatki - i jego była kochanka, przyjaciółka zamordowanej, która niedługo po tym popełnia samobójstwo.

Bardzo interesująca pozycja. Kim jest morderca i co z nim wspólnego ma młody mężczyzna, wyglądający na homoseksualistę? Warto wspólnie z detektyw Kamieńską wyruszyć tropem zagadki i dość mocno zadziwić się na końcu historii.

Okładka książki Jasna strona śmierci

Uff, śmierci w literaturze nigdy za mało, dlatego też postanowiłam odwiedzić "Dobre miasto". Tę książkę dostałam na imieniny. Jest w niej wszystko, co lubię. Klimat prowincji, tajemnica i dobry język, pasujący do bohaterów. Nie znoszę wprost, gdy penerki spod sklepu wypowiadają się elokwentnie jak hrabia z XIX wieku. Tutaj sposób wypowiadania był dopasowany do każdego z bohaterów. Menele wypowiadały się jak menele, a dziennikarka mieszkająca na co dzień w Warszawie jak na reporterkę przystało. Idealnie. Ciekawą postacią był chłopak z najgorszej dzielnicy, wychowany w mieszkaniu socjalnym. Uprawiał boks, pisał wiersze, miał pasje i był wrażliwy, a mimo to nie mógł do końca ułożyć sobie życia. Gdy wydawało mu się, że tak się stanie, padł cios, po którym mógł trafić do więzienia. Żaden z bohaterów nie był całkowicie czysty, a teraźniejszość mieszała się z wydarzeniami z przeszłości. Na ile determinuje nas środowisko, z którego pochodzimy i czy da się zapomnieć, wymazać swoje pochodzenie? Choćby dla odpowiedzi na to pytanie warto przeczytać tę powieść. Na pohybel tym, którzy mówią: możesz wszystko, wystarczy myśleć pozytywnie.

Dobre miasto

Ostatnia książka nie była kryminałem, choć i tu pojawiło się widmo śmierci. Trzy bohaterki powieści "Wszystko,  o czym marzysz" spotykają się na forum osób chorych na raka. Wzruszająca historia o przyjaźni, która rozpoczyna się w nietypowych warunkach. O tym, jak dotychczasowe problemy, przestają mieć znaczenie. Każda z nich jest inna; przed chorobą z pewnością nie zbliżyłyby się do siebie tak mocno.

Wszystko, o czym marzysz - Mike Greenberg | okładka

Listopad się skończył, liść opadł na ziemię
i teraz czas na grudzień oraz magię świąt, co to niedługo (wraz z ciężarówką z reklamy Coca Coli) do nas zawita.

Lech tymczasem w zeszłym tygodniu dał odrobinę nadziei i wygrał po słabej jakości spotkaniu, a dziś znów zagrał w swoim stylu, czyli dostał w d*pę. Ta moja pasja to już od jakiegoś czasu masochistyczna się zrobiła, ale przecież pamiętam, jak dokładnie 8 lat temu (1 grudnia 2010) grali jak równy z równym z Juventusem. Zimno, ba, piździało jak w kieleckim, boiska widać nie było, ale zawodnikom to nie przeszkadzało. Teraz brakuje motywacji, bo przecież ile można żyć wspomnieniami, i jestem ciekawa, czy Nawałka podoła całej sytuacji. 

Pozdro600, 
trzymajcie się cieplutko

_Wasza Kat.

czwartek, 15 listopada 2018

Mam przyciski do przemieszczania w czasie

Cześć, 

jesień staje się coraz bardziej jesienna, a wraz z nią jesienieję i ja. To znaczy chce mi się spać pół dnia; rano jestem niewyspana, więc piję kawę, w ciągu dnia przysypiam, więc piję kolejną kawę, po południu jeszcze jedną, by nie usnąć na stojąco, a potem nadchodzi wieczór i jestem pełna energii. Mogłabym góry przenosić, dostaję siły i mam mnóstwo pasji do działania. Klasyczna sowa, nocny marek. 

Zaraz, zaraz. Pisałam coś o przyciskach do przemieszczania w czasie. Tak, tak, odnalazłam doskonały sposób, by cofnąć się w przeszłość. Wystarczy włożyć słuchawki w uszy, wdusić klawisz play i hooop, udaje się przenieść za pomocą najlepszego wehikułu czasu. M u z y k i. 

Dokładnie tak jest, to jest najszczersza prawda, bo przecież i po co tutaj kłamać. Jeśli włączy się muzę, z którą ma się jakieś wspomnienia, to można się przenieść w konkretny czas, a nawet i miejsce. Klik. Klik. Osieczna, rozmowy, szukanie Dino i takie tam. Klik. Pokój, rozmowy i szukanie szczęścia. Klik. Klik.

Muzyka to moja terapia. Pomogła mi w trudnych chwilach, począwszy od małych kłopotów, a tych poważniejszych. Na każdy humor w zasadzie można znaleźć odpowiednią piosenkę. Może dlatego lubię utwory z bardzo różnych gatunków, choć duszę mam rockowo - rapową. Buntowniczka, która nie zgadza się na niesprawiedliwość i nie lubi obłudnych ludzi.



Klik. Klik. 

Tymczasem wraz L.U.C.em i gośćmi zastanawiam się, co z tą Polską. "Kocham ojczyznę, lecz nie system, wyciskający nam na moralności bliznę (...). Prawda gorzka, jak chwila słońca tu krótka. W Polsce sprzedaje się tylko godność i wódka". No, może jeszcze towary z MLM-ów i głupoty za sto złotych.


Kończy się utwór, jednak zamiast gwałcić biedną Replay, przechodzę dalej. Klik. Klik. O, "Na wszystko przyjdzie czas". Uśmiecham się, bo dawno tego nie słuchałam, a lubię. Po chwili w pokoju rozbrzmiewa się głos dAba i czuję, że mogę pozwolić sobie na chillout. 

"Wiele chwil wartych jest zapamiętania,
słuchać jak dziecko składa swe pierwsze zdania. 
Takie momenty, które są cennym paliwem,
elementy, które są pięknym spoiwem
mego życia. Jest tyle jeszcze drogi do przebycia.
(...)
Patrzymy wstecz nieraz. Z sentymentem,
nie w tym rzecz, jednak życie jest piękne"



O to to! Właśnie to jest sedno tego wszystkiego, choć może nie wydaje się to zbyt spektakularne. Szczęście może pojawić się wtedy, gdy przestaniemy chcieć zbawiać cały świat, bo traktowanie poważnie życia prowadzi zwykle do wypadków. Najważniejsze są te małe sprawy, na które składa się codzienność. Warto przestać gonić za fejmem, kłócić się o bzdury, szukać winy w innych, zdjąć wykrochmalony kołnierzyk sztucznych schematów i uśmiechnąć się do przypadkowego przechodnia.



Tak i ja... zostawiam Was teraz z  uśmiechem.
Bądźcie szczęśliwi. Carpe diem,
nawet ten jesienny.

Pozdrawiam
Wasza Kat

środa, 7 listopada 2018

O tym, co boli bardziej niż uderzenie łokciem w kant mebli

Cześć,

/smutna historia, trochę wulgarna. Raczej dla dorosłych czytelników/

słucham sobie nowości i wpadła mi w ucho "Droga" Pezeta. Najlepiej i najgorzej jednocześnie, bo mam wrażenie, jakbym słuchała o swoim życiu. To czasem boli. Te, wiecie, wspomnienia, które uderzają do głowy i chyba nacierają na gałki oczne, bo na policzkach pojawiają się łzy. Hasztag: to o mnie pasuje idealnie, bo i furą lubiłam jeździć nocą, i jarałam się Hłaską, i przeżyłam trochę rozczarowań, a także dużo zwariowanych akcji, których czasami mi brakuje. To se ne vrati. Czas przeciągnąć usta pomadką i być prawie tak poważną jak na dorosłego człowieka przystało. "Prawie" robi wielką różnicę, ale i tak tęsknię za spontanem, którego brakuje mi w czasach macierzyństwa (mimo że Maluszek jest najcudowniejszym szkrabem na świecie).


Nie tylko wspomnienia bolą, ale i sytuacja w Lechu, ukochanym klubie naszym sprawia, że nie wiadomo, czy śmiać się, płakać, czy kląć. Najlepiej jednocześnie. Gdy wczoraj wyświetliło mi się, że przed czterema laty pisałam, iż kolejne zmiany trenerów nic nie dają i trzeba by wypie***ć zarząd, pomyślałam ze smutkiem, że mija czas, nie zmienia się nic. Piłkarze nie mają motywacji, trenerzy nie dają sobie rady; z gówna bata nie ukręcisz - mówią, a jeśli do tego dochodzi brak doświadczenia to nie ma szans na zmianę na lepsze; a zarząd... tak, nie dostrzega problemu, nie poddaje się, bo wie, że hajs musi się zgadzać. 

Szkoda strzępić słów, choć chciałoby się krzyczeć. Niestety, gdyby w tym wrzasku pominąć wulgaryzmy, nie padłyby żadne słowa.

"Chcieliśmy w życie wejść jak BMW M3 (...)
wysoko prawie jak ptaki, a za wszystko, co w życiu dobre
trzeba zapłacić"*.



Pół biedy, jeśli walutą jest forsa. Najczęściej konsekwencje są znacznie bardziej poważne, o czym mówi się raczej rzadko i dopiero po fakcie, bo Polak mądry po szkodzie i to tylko potwierdza tezę o uczeniu się na błędach.

Boli, gdy jednak - mimo konsekwencji - widzi się ludzi wciąż i wciąż popełniających te same przewinienia. Oszustwa, zdrady, kombinowanie. Wszystko z niewinnym uśmiechem na ustach. Łatwo można się przyzwyczaić do złych rzeczy, powoli wyzbywając się wrażliwości, aż w końcu nie odczuwa się nawet wyrzutów sumienia.

Ech, listopadowe wieczory sprzyjają refleksjom. Niektóre z nich nie są wcale słodkie; są w końcu myśli, które walą prosto z mostu w twarz i siłę ich uderzenia można porównać do uderzenia łokciem w kant mebli.


W końcu
przyszła jesień,
dała z liścia.
Zostawiła łzy
deszczu
na policzkach.

Bolało,
ale to nie znaczy nic.

Gdy przyjdzie wiosna,
zakochamy świat
na nowo.

Zobaczysz.

Tym w miarę pozytywnym akcentem kończę i do usłyszenia, tej!
Wasza Kat

poniedziałek, 5 listopada 2018

Podsumowanie października

Mamy listopad. Z tego wynika,  że czas na podsumowanie października. Najpierw jednak się przywitam: cześć i czołem, kluski z rosołem, bo chłodno bywało i dobrze się rozgrzać.

W październiku zostałam kryminalistką, ale nie tak dosłownie, bo tylko "pożerałam" kryminały. Trzy części serii "Lipowo" Katarzyny Puzyńskiej pochłonęłam wieczorami. Tu pojawi się trochę krytyki, dlatego, co wrażliwszych czytelników, proszę o wyrozumiałość. Zaczniemy od plusów. Na pewno ciekawa była akcja. Zarówno w "Motylku", jak i w "W więcej czerwieni" postacie morderców została ukazane dość ciekawie. Muszę przyznać, że rozmyślania sprawców zbrodni były najciekawszym elementem książek, które w dużej mierze ciągnęły się jak flaki z olejem. Ma - sak - ra. Sam wątek kryminalny i psychologia mordercy wciągała, natomiast problemy obyczajowe zostały mocno rozwleczone. Zdrady, problemy uczuciowe ludzi dorosłych, ale na poziomie nastolatków kontra wyrafinowane nieletnie prostytutki, patola w rodzinach porządnych obywateli i do tego przemoc. Im bogatsza rodzina, tym bardziej popierniczona. Żeby nie było postępowanie bohaterów zostało umotywowane dość ciekawie pod względem psychologicznym, ale... ile można. Do tego pani Knopp z wkurzającą manierą, powtórzenia i kilka niuansów, które denerwują, ale nie na tyle..., by porzucić książkę i przestać dążyć do poznania rozwiązania zagadki.

Dobra, dwie pierwsze książki Puzyńskiej już omówiłam, teraz czas na kolejną: "Trzydziestą pierwszą", czyli trzecią z serii. Tu już wszystko było wyrychtowane. Bohaterowie nie drażnili,  a akcja ciągnęła się szybciej. Dzieci były dziećmi; wszak jest różnica między czternastoletnim synem policjantki z "Trzydziestej pierwszej", który grał w gry (co pozwoliło mu nauczyć się szwedzkiego) i interesował się rozwiązaniem sprawy, a piętnastoletnią córką Janusza Rosoła. Kwestia sekty i nawiązań do przeszłości również została ukazana w ciekawy sposób i, choć dość łatwo można było zbadać sprawę, napięcie było zbudowane idealnie. To, co również mi się podobało, to wyjaśnienie historii, która została zakreślona już wcześniej. Jeszcze tylko dopowiedzenie historii Dżo i będę zupełnie usatysfakcjonowana. <3

Myślę, że z pewnością sięgnę po kolejne części tej serii. Lubię klimat prowincjonalnych miejscowości i problemy ich mieszkańców.

Jeśli jesteśmy przy prowincji, polecam fe-no-me-nal-ną książkę: "Zrobiłbym coś złego" Chmielewskiego. Jestem nieco młodsza od bohaterów, co nie oznacza, że ich rozterki, zabawy, gry, czy tematy, którymi żyli, są mi obce. Kto nie łamał zakazów, niech pierwszy rzuci kamieniem. W końcu: IM GŁUPSZE POMYSŁY, TYM LEPSZA ZABAWA (ku utrapieniu dorosłych xD). Niemniej jednak wakacyjna nuda, znaleziony w szafce pistolet i długoletnia przyjaźń, która zostaje wystawiona na próbę, gdy do ekipy dołącza przebywająca na obozie w Beskidzie "powodzianka" z Wrocławia. Ola nie jest typową dziewczynką, może dlatego każdy z czwórki łobuzów chce się z nią przyjaźnić.

Młodość, głupie pomysły, bez telefonu w kieszeni, za to z kluczem na szyi. Bardzo prawdziwie to wszystko wyglądało, zwłaszcza, jeśli samemu liznęło się tych czasów. Niestety, albo i stety, chłopcy dość szybko przekonali się o brutalności życia, a "są granice, które przekroczywszy, wrócić już niepodobna". Dostojewski tak napisał, a mało kto jak on potrafił opisywać najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy.

"(...) przyjaźń, która w założeniu miała trwać całe lata – bleknie, znika i w końcu traci znaczenie. Znam to bardzo dobrze. To smutne jak młody człowiek przekonany jest o wieczności pewnych relacji, o niezmienności niektórych rzeczy i jak boleśnie przekonuje się, że to wszystko cholerna nieprawda. A jeszcze smutniejsze jest może to, że w końcu zaczyna mieć to gdzieś." M. Chmielewski


Czy tęsknię za czasami nastoletnimi i przyjaciółmi, z którymi trzymałam sztamę? Tak. Czy chciałabym cofnąć się o te dziesięć, piętnaście lat? Nie. No, chyba, że z dzisiejszym rozumem xD, bo przeżywanie po raz wtóry burzy hormonów, problemów, które wydawały się wierzchołkiem góry lodowej, a były zwyczajnymi pagórkami, to na szczęście historia.

Czas na nowe wyzwania
i przygody.



Pozdrawiam ciepło w ten poniedziałkowy wieczór
Asta la vista
Wasza Kat. 

niedziela, 28 października 2018

O atencji z atencją

Elo niedzielo, bardzo zła niedzielo, bo deszczowa, co oznacza, że życie jest okrutne. Serio. Jeśli człowiek ma tylko jeden dzień dla siebie w tygodniu, a w ten dzień pogoda jest beznadziejna, to znaczy, że karma wróciła i musiało się wcześniej narozrabiać. Czy tak było faktycznie, zostawię dla siebie. :)

Mam na dzisiaj językowe rozważania. Wszystko rozpoczęło się wypowiedzi jednej z dziewczyn, która pisała o sobie, że jest inna i że nie potrzebuje atencji. 

Podobny obraz

Wtedy pomyślałam: "No, pewnie, faktycznie musi być inna, skoro szacunku nie potrzebuje".

Angielskie slowo: "attention" oznacza "uwagę" i jest uznawane za tzw. false friend polskiej "atencji", która oznacza "szacunek". Długo nie funkcjonowało, dlatego też pewnie zostało zapomniane. Pewnie dlatego, tym łatwiej, do języka weszła ta nieprzemyślana kalka z angielskiego. Gdy jednak zaczęłam szukać informacji na ten temat, znalazłam coś zaskakującego. Dawno, dawno temu, na przełomie XIX i XX wieku w Słowniku języka polskiego Jana Karłowicza, Adama Kryńskiego i Władysława Niedźwieckiego, wśród wyjaśnień hasła atencja znalazła się taka właśnie definicja: 'uwaga, uważanie, baczność, baczenie, natężenie uwagi, wytężenie słuchu' (t. I, s. 67). Jak ktoś nie wierzy, może sprawdzić. Fakt faktem, to wyrażenie również zostało dość mocno zaarchaizowane. Sama zdziwiłam się, odkopując to znaczenie. 

Jaki jest z tego wniosek? Warto szukać odpowiedzi na interesujące nas pytania, zaglądać do różnych źródeł i nie ufać pierwszym stronom wyszukiwarki Google. Atencja może oznaczać i uwagę, i szacunek. Czy zresztą nie słuchamy z większym zainteresowaniem osób, które darzymy szczególnymi względami?

Warto się nad tym zastanowić,
a tymczasem ja życzę miłej niedzieli.
Kat. 

wtorek, 23 października 2018

Będziesz kontent, gdy masz dobry kontent

"Gnojki na forum cię pojadą za wszystko,
choć często mają trudność, pisząc własne nazwisko"
Zeus

Cześć,

deszcz sobie pada, a ja Wam powiem, że niezbadane są wyroki zrycia, gdy wejdzie się na forum. Obojętnie jakie. Naprawdę dużo słyszy się o netykiecie, ale wiedza swoją drogą, a ludzie swoją. Nawet na takim nauczycielskim, na którym wydawać by się mogło, że inteligentni ludzie siedzą z ortografią, czy logicznym myśleniem bywa na bakier, nie mówiąc już o czytaniu ze zrozumieniem. Jeśli nauczycielka klas I-III pisze: "piUrnik" zamiast "piÓrnik", to czego oczekiwać po jej podopiecznych. Weź taką skrytykuj, zaraz będzie płacz, zgrzytanie zębów i oskarżenie o brak humoru.



Można by się odgryźć, że lepiej nie mieć humoru niż mózgu, ale wchodzenie w takie dyskusje często mija się z celem.

Dlaczego?

Bo często okazuje się, że po drugiej stronie ekranu siedzi nikt inny tylko troll pospolitus, człowiek, czerpiący satysfakcję z gównoburz i afer pod postami. Po drugiej strony barykady stoję ja, cichociemna, ale zawsze gotowa do akcji. Cyk, cyk. Mamy skrin. Cyk, cyk. Wysłany dalej i można się śmiać. Nie z osoby, a z tego, co albo raczej, w jaki sposób pisze. Tutaj pojawia się żartobliwa odpowiedź na to, na co komu ortografia. To proste. Znajomość zasad i ich używanie w praktyce sprawi, że nie trafisz na grupę Gramatycznych Nazistów. Nikt nie będzie z Ciebie cisnął beki, a Ty będziesz mógł spać spokojnie i cieszyć się każdym dniem jako szanowany obywatel internetów. Wnioskuj. 

Wracając do sytuacji na forach, to stanowią one źródła kontentu. Ich treść niekiedy powala z nóg, a innym razem daje do myślenia. Czasem bywa to też rakkontent, a ortografia w tym przypadku stanowi najmniejszy problem w porównaniu z tym, co ludzie wymyślają. xD Widzę ich tak:

Obraz może zawierać: 1 osoba, tekst


Skąd oni się biorą, nikt mi nie odpowie na to. W końcu, parafrazując Grupę Operacyjną, z nich jest jeden wielki zbiorowy demotywator. 

Najlepiej wziąć to wszystko na dystans.

Mimo to: "świat to piękne miejsce. Zapamiętaj tylko tyle, bo chociaż czasem ludzie działają jak debile, to przecież tylko chwilę mamy, żeby docenić, że w ogóle jesteśmy na tej bardzo dziwnej Ziemi" <3

Pozdrawiam,
Kat, co strzela słowami jak morderca.


Źródło grafiki: internet i fanpage: brak braku braku ironii

środa, 17 października 2018

Piękna wiosna tej jesieni

Minęła połowa października, a jeszcze nie było podsumowania września. Nie było też wielu innych rzeczy, czas na rozkminy Katarzyny, zwane też kasiowym blubraniem. Zapraszam, częstujcie się pyszną kawą lub herbatką i już, już... do czytania.

We wrześniu nie było już tak dużo czasu na czytanie, jak w wakacje, ale, ale coś tam się znalazło i w moje ręce trafiło "Jasne oblicze śmierci" - rosyjski kryminał z nutką obyczajówki. Całkiem ciekawe i zaskakujące. Dobre tropy i ciekawe postaci. Poza tym, wciągnęłam "Życie wśród dzikusów" Shirley Jackson. Nie jest to opowieść o życiu w dżungli. Nie jest to też historia o życiu w szkole, choć to już znacznie bliższy trop. Narratorka opowiada bowiem o życiu matki, zajmującej się gromadką niesfornych dzieciaków. Nie pierwsza lektura tej książki, ale zupełnie inaczej się ją przyswaja, gdy samemu jest się jest matką. Do tego: "Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały. Jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły", które jest ciekawym opracowaniem. Nie jestem jakąś hurraoptymistką, która zaraz rzuca się na wszystkie porady, ale warto się zapoznać.

I to by było tyle na wrzesień, jeśli chodzi o książki,
ale nie jeśli chodzi o filmy. Zapoznałam się z ciekawym obrazem, pt. "Musimy porozmawiać o Kevinie". No, musieli, ale do tej rozmowy nigdy nie doszło. Mamy ambitną matkę, która urodziła dziecko i nie potrafi, choć bardzo chce, go pokochać. Dziecko jej tego nie ułatwia. Nie ma fluidów. Zdarza się. Mały jest płaczliwy, a z czasem robi się złośliwy. Do czego doprowadzi brak nawiązania prawidłowej więzi w pierwszym roku życia dziecka? Matka wyglądała na pogrążoną w depresji popoporodowej, mały na high-need-baby. Obydwoje mieli silne osobowości, a coś takiego musiało skończyć się tragedią.

Kilka rzeczy, na które zwróciłam uwagę: matka zauważa problemy z zachowaniem chłopca, ale nikt nic z tym nie robi. Może, gdy zareagowano wcześniej, udałoby się rozpracować pewne zaburzenia w zachowaniu chłopca i je zniwelować. Czy Kevin był psychopatą? Myślę, że z pewnością miał coś z niego. Nie umiał przystosować się do społeczeństwa i zasad, rządzących się jego prawami. Był krnąbny i nie potrzebował wokół siebie ludzi. Umiał jednak trafnie ich ocenić. Wiedział, że nie był chciany, a to wyczuwa się od początku swojego istnienia. Kevin nie był spełnieniem dla matki, nie czuł się dla niej kimś istotnym (w przeciwieństwie do Celii, którą kobieta niemal od razu pokochała). Badania naukowców, przeprowadzone w norweskim więzieniu, wskazały na to, że niemal każdy psychopata miał zaburzone, toksyczne relacje z opiekunami.

Pisać, bym mogła jeszcze dużo... Przy okazji mam zamiar sięgnąć po książkę o tym samym tytule. Lubię tematy tabu, a śmierć i "złe" dzieci do nich należą. Obecnie.

Tymczasem jednak warto rozkoszować się chwilami złotej jesieni, która w Polsce potrafi być naprawdę piękna, a w tym roku to już wyjątkowa.


Na zdjęciu w przepięknym Witosławiu. Malownicza kuźnia to jeden z budynków gospodarczych pałacu. Wygląda naprawdę magicznie. Mogłabym tu zamieszkać. Albo przyjechać na wakacje. Takie miejsca to balsam dla duszy. Seriously!

Pozdrawiam cieplutko <3


sobota, 1 września 2018

Podsumowanie sierpnia



Wraz z końcem sierpnia i początkiem września zrobiło się nieco chłodniej, ale w upalne dni drugiego miesiąca wakacji nie chciało mi się robić zbyt wiele. Był jednak czas na lekturę, bo niby dlaczego nie. Tym razem poszłam w klimat społeczno-obyczajowy i udało mi się przeczytać dość sporo pozycji.
Znalezione obrazy dla zapytania grafika książki


Zacznijmy jednak od początku.

Na książki Casey Watson trafiłam przypadkiem, gdy szukałam interesujących e-booków. Udało mi się przeczytać pięć jej opowieści : "Chłopiec, którego nikt nie kochał',  "Mamusiu, tatusiu, czemu mnie nienawidzicie "Ostatni całus dla mamy", "Milczenia chłopców", "Mała opiekunka mamusi". Każda z nich była inna, ale wszystkie dotyczyły tego samego zagadnienia: opieki nad dziećmi w rodzinie zastępczej. Casey i jej partner prowadzą zawodową rodzinę zastępczą. Zmagają się z najtrudniejszymi przypadkami, ale historie - mimo wielu okropnych rzeczy - przynoszą nadziej i potwierdzają to, co czuję od dziecka - nie ma złych ludzi (dzieci), są tylko skrzydzeni.

Tak było i tutaj, a - choć niczego tak naprawdę nie da się zapomnieć - zawsze istnieje nadzieja, by móc zerwać z przeszłością. Złymi doświadczeniami. Traumami. Patologią. Można żyć normalnie i całkiem szczęśliwie, nawet, jeśli miało się trudny start.

Nie jest to łatwe, ale możliwe.

Kolejną książką, po którą sięgnęłam, jest "Milczące dziecko" Sarah A. Denzil. Tu mamy tragedię sprzed lat, która zaważyła na życiu Emmy. Młoda matka traci synka w powodzi. Gdy w końcu udaje jej się pogodzić z jego śmiercią i ułożyć życie na nowo, pojawia się informacja. Syn żyje. Jest przerażony i nie mówi, ale żyje. Kobieta rozpoczyna walkę o "powrót" chłopca do normalności i zaczyna dowiadywać się coraz więcej na temat swojego otoczenia. Nic nie jest takie, jak się wydaje, a nikomu nie można. Zwłaszcza tym, którzy są najbliżej. Smutna, ale i budująca opowieść o miłości matki. Takiej, która może góry przenosić.

Pochłonęłam również "Stację Cold Flat Junction" Marty Grimes, która opowiada historię morderstwa. Małe miasteczko - wielkie zbrodnie, czyli coś, co lubię. Przyjemna opowieść, która ciągnie się przez niemal czterysta stron, a rozważania głównej bohaterki są bliskie mi, gdy byłam nastolatką. Podsumowując: pozycja nie spodoba się każdemu, ale ma swój klimat.

Spotkałam również "Cudownego chłopaka", którego znałam z wersji kinowej. Ładna i wzruszająca bajeczka o inności, którą powinno przeczytać każde dziecko. Dla Auggiego życie nie jest usłane różami. Musi zmagać się z chorobą, ale nie to jest najtrudniejsze. Twarz chłopca jest zdeformowana, dlatego aż do czwartej klasy miał indywidualne nauczanie. Teraz przychodzi czas na piątą klasę i wielkie wejście do szkoły. Dla każdego dziecka akceptacja rówieśników jest ważna, a Augii - mimo początkowych trudności - zdobywa serca swoich kolegów i koleżanek. Piękna historia o tym, że "dobrze widzi się tylko sercem, a najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Wzrusz.

Powtórzyłam sobie również "Utwory wybrane" Marka Hłaski. Jego listy, felietony i wspomnienia. Milo było wrócić, bo styl bardzo mi smakuje.

Tym sposobem, sierpnień minął mi szybko. Może trochę zbyt szybko. Dziś, w deszczowe popołudnie zachęcam Was do zrobienia sobie ciepłej kawy lub herbaty i "randki" z dowolną książką. Trzeba w końcu wykorzystać ostatniego podrygi wakacji.

Pozdrawiam,
Kat.

poniedziałek, 20 sierpnia 2018

"To wszystko z nudów, wysoki Sądzie..."

"Jeszcze mają w ustach smak 
pierwszego papierosa,
jeszcze biegną, jakby biegli na wagary...
Ale to już nie jest tak,
widać to po oczach...

(...)

To wszystko z nudów,
wysoki Sądzie..."

Agnieszka Osiecka

Chodź na "Plac zabaw", mówili. Będzie fajnie, mogliby powiedzieć, choć film "Plac zabaw" móglby pretendedować do miana horroru, tym mocniejszego, bo opartego na faktach. Czasem nuda prowadzi do zbrodni.

Tak było w latach dziewięćdziesiątych, w angielskim mieście. Dwaj chłopcy nudzili się i zaczepili dwulatka, który siedział pod sklepem i czekał, aż matka zrobi zakupy. Poszli potem w trójkę, ale wkrótce najmłodszy towarzysz zaczął marudzić.

Ludzie ignorowali ich lub dawali wiarę wyjaśnieniom, że to jest ich młodszy brat. W końcu zabili. Nie z premedytacją; raczej tak, jakby bawili się szmacianą lalką.

Historia zainspirowała Bartka Kowalskiego, młodego reżysera, do stworzenia filmu na podstawie wydarzeń. Oczywiście nie dosłownie. Morderstwo zostało przeniesione jak pionki na szachownicy do czasów bliżej znanych współczesnemu widzowi. I tak mamy szóstoklasistów, kończących szkołę podstawową (teraz już relikt przeszłości, nawiasem mówiąc).

Trójka głównych bohaterów: dziewczyna i dwóch chłopaków idealnie wpasowuje się w wakacyjny klimat historii o przyjaźni i pierwszych uczuciach. Nie tym razem, nie... ekipa, której członkowie mogliby pasować do opisu bohaterów "Harrego Pottera" zupełnie wymykają się temu schematowi.

Na szczęście, mamy historię prawdziwszą. Obdartą ze złudzeń.

Ona. Gabrysia. Lat prawie trzynaście. Budząca się kobiecość, pierwsze malowanie ust, ogień trawiący duszę. Grzeczna dziewczynka, zupełnie niedoświadczona w relacjach z płcią przeciwną. Pasek na świadectwie, nagrody za udziały w konkursach i... prezerwatywa, którą dostała od koleżanki przed "randką" z kolegą z klasy.

Oni.

Szymek. Lat trzynaście, ciemne włosy i oczy. Bystry chłopczyk, opiekujący się niepełnosprawnym ojcem. Kochane dziecko troszczy się o swojego staruszka, ale i w tym tkwi pewna rysa. Agresja tłumiona w spojrzeniu. Fajki palone na pół z kolegą. Pełnienie funkcji szkolnego fotografa. Obiekt westchnień Garysi, która dla niego jest "tylko" Grubcią i nawet nie pamięta zbytnio jej imienia.

Czarek. Matka i dwójka rodzeństwa. Mały braciszek, który wiecznie płacze. Starszy brat, dresiarz, elo. Nerwowo gniecie kulę właściwie przez cały początek filmu. Znudzone spojrzenie. Niechęć do matki i młodszego brata. Brak wsparcia. Brak zrozumienia. 



Czy film był ciekawy? Trudno stwierdzić, bo przez większość czasu ciągnął się jak popołudnie wakacyjne dwóch chłopców. Nuda.



Spotkanie trójki bohaterów w ruinach było porażką. Gabrysia w nieudolny sposób próbowała poderwać kolegę. Te same słowa, które wtłoczyła jej w usta bardziej doświadczona kumpela, okazały się przyczyną klęski 

Chłopcy postanowili wykpić to, że przyniosła prezerwatywy, powyzywać ją od lambadziar i nagrać wszystko na komórkę. To był jednak dopiero przedsmak tego, co tego miało się wydarzyć tego dnia.

Co sprawia, że dziecko staje się mordercą?

Kilka lat temu w wiosce nieopodal szesnastoletni chłopak zabił dwa lata młodszą koleżankę, która się wokół niego kręciła. "Był taki spokojny" - mówili potem, a niektórzy dodawali, że "był dziwny". Zbrodnie wyrządzone przez dzieci szokują, ale mogą si wydarzyć także na sąsiednim podwórku.

Nuda. Nieumiejętność rozładowania agresji. Brak konstruktywnych sposobów radzenia sobie ze złością. Multum emocji i hormony, charakterystyczne dla wieku nastoletniego. Nie bez powodu nie mówi się o małolatnich psychopatach, a jedynie o zaburzeniach. Wszystkie dzieci mają przecież szansę na nauczenie się empatii i bycie dobrym człowiekiem.

Gdy zawiedzie dom i środowisko szkolne, zaczynają się tragedie. Gdyby matka pilnowała filmowego dwulatka, bawiącego się w Galerii, chłopcy nie zdołaliby go wyprowadzić. Gdyby rodzice wpoili chłopcom odpowiednie zasady, nie byłoby ani upokorzenia koleżanki, ani morderstwa. Ba, uważam, że gdyby wszyscy rodzice kochali swoje dzieci mądrą miłości, świat wyglądałby o wiele lepiej i bezpieczniej. 

Zarówno rodzice, jak i opiekunowie/nauczyciele/pedagodzy powinni interesować się nie tylko tym, czy dziecko ma dobre stopnie, ale przede wszystkim, co je cieszy, a co denerwuje, co jest siarą, a co fajnie byłoby wspólnie porobić.

Czasy się zmieniają, to, co dla mnie jest "cool", dla tych dziesięć lat młodszych staje się "sztosem". Przepaść pokoleniowa rośnie coraz bardziej, więc nic dziwnego, że starsze pokolenie nie do końca łapie, co siedzi w głowie nastolatków. Warto jednak zauważyć, że w sercu jest zupełnie to samo, co zawsze.


Pragnienie bezpieczeństwa.
Pragnienie akceptacji i uznania.
Posiadanie dobrych przyjaciół.
Ale przede wszystkim rozmowa, w trakcie której można wyczuć, że coś jest nie tak.

Tak jak matka czternastolatka z Gdańska, który padł ofiarą molestowania seksualnego. Dzięki dobrej relacji z synem udało się złapać przestępcę i - pewnie - uratować inne dzieci.

Dobrze mieć tę świadomość, decydując się na urodzenie i wychowanie dziecka, albo kierując swoje kroki do pracy w placówce oświatowej.

Praca z "żywym materiałem" jest dużo trudniejsza niż skręcanie długopisów i daje o wiele więcej satysfakcji. 

Pozdrawiam w późny poniedziałkowy wieczór.

środa, 1 sierpnia 2018

Lipcowe czytadełka, czyli podsumowanie miesiąca

Wakacje, moi drodzy, to czas na lekkie i niezobowiązujące ksiązki. Takie, po których odłożeniu nie czujemy się wbici w fotel, za to czujemy satysfakcję. Książki smaczne jak pizza lub lody. O, albo hot-dog ze stacji. Nie te wymagające, zmuszające do myślenia, ale czytadełka. Ot, do zrelaksowania się podczas łapania słońca na leżaku.

W tym celu najczęściej sięgam po kryminały. Okrywanie, kto jest sprawcą zbrodni, stanowi dla mnie fascynującą rozrywkę. Tym lepszą, bo faktycznie nie uczestniczę w wydarzeniach. Nikt nie stoi przy mnie z pistoletem, choć nieraz tak się czuję, gdy wejdę w świat bohaterów.

Czy jesteście gotowi, by poznać moje lipcowe topy?

Zapraszam.

Podczas wypadu nad morze kupiłam "Przesyłkę" Sebastiana Fitzka. Zaczęło się od mocnego wstępu. Uczucia i emocje sześciolatki, która widziała w szafie ducha, zaciekawił mnie. Od początku czułam, że tajemnicza postać nie będzie tylko wytworem wyobraźni, ale - bez uprzedzania faktów - Emma tego nie wiedziała. Poddana leczeniu, wkrótce pozbyła się potwora, który później stał się jej przyjacielem. Doświadczenia z pewnością wpłynęły na przyszłość kobiety. Została psychiatrą. Dość odważną i niekonwecjonalną. Niestety, jedna noc zmieniła jej życie w piekło.

Historia Emmy pokazuje, jak łatwo doprowadzić kogoś do szaleństwa. Gwałt w hotelowym pokoju przez mężczyznę, który jedynie zabijał, nie gwałcił kobiety. Pokój, którego nie miało prawa być. To wszystko sprawiało, że historia opowiedziana przez nią, wydawała się niezbyt wiarygodna. Ofiara jednak jest prawdziwa. Pamiętna noc powoduje, że Emma traci dziecko.

Załamana i przerażona kobieta nie wychodzi z domu. Czuje się przytłoczona całą sytuacją i nie potrafi sobie z nią poradzić. Przeżyła traumę, a - właściwie - jest z nią sama. Nawet mąż, policjant, nie potrafi zbytnio uwierzyć w jej przeżycia. Emmie towarzyszy brak zrozumienia i... strach. Paraliżujący jej działania.

Emocje pogłębia otrzymanie tajemniczej przesyłki. Zaadresowanej do sąsiada, którego nazwiska nigdy nie widziała na oczy.

Mocna historia, która wciąga od pierwszych stron. Z każdą kolejną rośnie ciekawość, by przekonać się, co właściwie się wydarzyło.

Tak, ciekawość to dobre słowo, oddające moje uczucia w trakcie czytania tej książki. To, co mi się najbardziej podobało to to, że żaden z bohaterów nie okazał się kryształowy. Opowieść uczy, by nie ufać pozorom i widzieć rzeczy takie, jakimi są. Oraz... jakie to trudne, gdy ktoś usilnie próbuje doprowadzić bohaterkę do szaleństwa i zaburzyć jej zdolności poznawcze.

Czy to adresat przesyłki? Tego nie zdradzę. Zamiast tego zachęcam Was do sięgnięcia po tę książkę. Nie pożałujecie.


Kolejną pozycją, którą z chęcią przeczytałam w ostatnim miesiącu, była "Dziewczyna we mgle" Donato Carrisiego. Równie przyjemna lektura. Smaczna i z zaskakującym zakończeniem, co szczególnie cenię w kryminałach. Zaginęła szesnastoletnia dziewczyna. Grzeczna i pobożna osóbka, nie sprawiająca do tej pory większych problemów. Wzorowa uczennica. Nie dziwi więc, że jej zniknięcie budzi ogromny popłoch w okolicy.

Sprawę prowadzi charyzmatyczny Vogel, którego ekcentryczne zachowanie budzi zainteresowanie mieszkańców małego miasteczka. Śledztwo jest dla niego tym bardziej istotne, o ile w trakcie prowadzenia poprzedniego poniósł porażkę. Towarzyszy mu młody policjant, który boryka się również z problemami natury osobistej. 

Do tego wszystkiego dochodzą media, których pogoń za sensacją zostaje ostatecznie wykpiona. Sprawa - początkowo - toczy się prosto, dowody wydają się jednoznacznie wskazywać na mordercę, ale tajemnicza wiadomość od byłej dziennikarki, poruszającej się na wózku inwalidzkim, nieco komplikuje sprawę i wskazuje na nowy trop. I zbrodnie sprzed lat, o których wszyscy zapomnieli.

Czy ofiary miały ze sobą coś wspólnego? Warto przeczytać, by się dowiedzieć, w jaki sposób autor zakończył książkę. Mimo kilku słabszych momentów, końcówka była bardzo dobra. 



Inną książką z wątkiem kryminalnym, idealnym na lato, jest "Cyngiel" Artura Górskiego. Mega wciągająca książka o gangusie, którego czeka awans z działu dragów do sekcji zabójstw na zlecenie. Nowe zadania są stresujące, ale mafia to nie harcerstwo ani kółko różańcowe. Albo zabijasz, albo sam zostajesz celem. 

Narrator w sposób zabawny opisuje swoje rozterki. Niejeden raz wybuchałam śmiechem podczas tej lekturki. Najbardziej interesujące było jednak to, czy w końcu uda my się zostać prawdziwym cynglem. 

Na uwagę zasługuje też dobrze skrojona postać kobieca. Polubiłam Jowitę, podobnie jak poczułam sympatię do głównego bohatera. Dziewczyna sympatyczna. Ot, idealna partnerka do wypadu na piwo i pogaduchy. Niby szczególnie nie wyróżniała się w tłumie, ale i tak wbudzała zainteresowanie.

Opowieść nauczyła mnie, że "jeśli cyngiel opowiada, kogo sprzątnie, do zadania wyznaczony jest ktoś inny" oraz tego, że zabijanie może być pracą, stresującą, taką, w którą łatwo o pomyłkę, ale jednak pracą i prawdziwy zawodowy zabójca nie może mieć osobistego stosunku do ofiary. O ile oczywiście nie chce, by mu ręka zadrżała.




Oczywiście nie samymi kryminałami człowiek żyje. Chwyciłam też po literaturę science-fiction. "451 stopni Fahrenheita" Raya Brandburego. Bohaterem postliterackiej rzeczywistości jest strażak Guy, który symiennie wypełnia swoje obowiązki: palenie książek. Ma poukładane życie, uroczą kobietę i żyje sobie całkiem zwyczajnie w świecie, który nie zachwyciłby kogoś, kto potrafi samodzielnie myśleć. 

Ktoś jednak zadbał o to, by to myślenie zredukować do minimum. Nie tylko edukacja temu sprzyja, ale również programy telewizyjne, które są emitowane. Zero myślenia, maksimum rozrywki. Przepis na szczęśliwy świat, w którym wszystko zaczęło się od tego, że "czas nauki skrócono, programy zredukowano, zarzucono filozofię, historię i języki, angielski i ortografię stopniowo lekceważono, aż wreszcie prawie kompletnie zignorowano. Wzrasta tempo życia, liczy się posada, po pracy rozrywka. Po co uczyć się czegokolwiek poza naciskaniem guzików, przekręcaniem kontaktów, dociskaniem śrubek i nakrętek?"

Ludzie sami dość szybko porzucili książki na rzecz mniej wymagającej rozrywki. To, że je palono jest mniej smutne od tego, że właściwie mało kto miał odwagę (i ochotę!) się temu przeciwstawić. 

Gut jednak, na wskutek pewnych okoliczności, zaczyna się buntować. Przypadkowo spotkana dziewczyna, która nie straciła jasności spojrzenie i nie boi się zadawać trudnych pytań. Mężczyzna zaczyna więcej widzieć. Więcej rozumieć, do czego doprowadzi zwiększenie świadomości w świecie, który najbardziej ceni proste i nieskomplikowane rzeczy.

Przerażająca historia, ale czy faktycznie jest daleka od prawdy. Może w naszej rzeczywistości dzieła literackie nie są palone, ale widać stopniowe obniżanie poziomu programów telewizyjnych, gazet..., a nawet książek. 



Kiedy zapamiętałam, w jakiej temperaturze pali się papier, sięgnęłam po książkę Żulczyka "Zrób mi jakąś krzywdę". Wstyd, albo i nie, się przyznać, że - choć wcześniej o niej słyszałam, dopiero teraz po nią sięgnęłam. Książka chaotyczna. Strumień świadomości narratora prowadził nas przez romantyczną historię.

To, co zasługuje na uwagę, to dobrze skrojeni bohaterowie. Zarówno Dawid, jak i Kaśka, i pozostali ludzie wydają się wiarygodni. Język podobał mi się mniej, choć było trochę perełek. Cytatów, które wchodzą w pamięć i zostają w niej na dłużej.

Powieść uderza w najczulsze punkty, bo przecież kto nie marzy o tym, by udać się w szaloną podróż? Poznawać ludzi i żyć jak w grze komputerowej, bez PIT-u, kredytów i fury w leasingu, czyli tego, co czeka po przekroczeniu pewnej granicy dorosłości.

Tej, do której podświadomie dążymy, ale tak naprawdę wcale jej nie chcemy.

Pewnie dlatego polubiłam bohatera i odczuwałam nieokreślony skurcz podczas czytania o tym punkcie granicznym, który przekroczyłam. Bezpowrotnie. Na szczęście marzeń nie zamierzam się pozbyć.


Książka była dobrym debiutem. Dalej było już tylko lepiej. 

Pozdrawiam,
Kat. 

piątek, 27 lipca 2018

Łobuz(a) kocham najbardziej!

Łobuz, którego kocham najbardziej, ma 90 centymetrów wzrostu, waży 13 kilo i ma duże śmiejące się oczy w kolorze ciemnej czekolady. Jest słodki i lubi się popisywać. Młody, bo to o tym mowa, jest towarzyskim dzieckiem, żywiołowym chłopczykiem, który z własciwą sobie swobodą, każdemu mówi: 'cześć' i nie boi się, jak to zostanie odebrane.

Jest odważny i bystry. I, jak na łobuza, jest grzecznym dzieckiem. Oczywiście, o ile mówimy o spokojne zachowanie się w sklepie, czy w pociągu. Młody rozjbruje w markecie, ale zamiast płakać, czaruje ekspedientki.

Ma się ten urok osobisty w końcu, co nie!? :)

Typ słodkiego łobuza ma to do siebie, że lubi się bawić. Swobodnie, naśladując przy tym dorosłym. Lubi "czytać' książeczki po swojemu, lubi pomagać tacie przy remoncie, lubi podlewać kwiaty i pryskać mamę, czy babcię. Równie fajne jest wchodzenie na huśtawkę i szalone akrobacje. Dosłownie, bo grzeczne siedzenie na krzesełku jest na tyle nudne, że trzeba wejść na barierkę i śmiać się przy tym szatańskim rechotem.

Ulubiona zabawa to przecież: "nie wolno".

Co ciekawe, ta swobodna pozwala na rozwój wielu umiejętności, czy zdobywanie doświadczenia. Także tego negatywnego. Dziecko zdobywa wiedzę na temat otoczenie i uczy się podejmować decyzje, a także przewidywać ich skutki. Podczas zabawy rozwija się wyobraźnia przestrzenna, chociażby te szalone wariacje na huśtawce pozwalają na ocenę odległością.

Młody człowiek dzięki temu zaczyna lepiej radzić sobie w różnych sytuacjach, a także uczy się rozładowywać emocje.

A wyprawy na plac zabaw? To dopiero świetna sprawa. Uczą przebywania w grupie. W dodatku w zróżnicowanej grupie. Uczestnicy zabawy muszą spróbować się dogadać, na co warto pozwolić, by zobaczyć, jak nasze pociechy radzą sobie w kryzysowych sytuacjach. Zauważyłam, że moje dziecko nie ma problemu z zabraniem i oddaniem cudzej zabawki. Co ciekawe, gdy chce komuś coś wziąć, często bierze coś swojego i próbuje się wymienić.

Całkiem sprytnie.

Myślę, że ingerencja w konflikty dzieci potrzebna jest tylko w wyjątkowo groźnych sytuacjach. Z (cudzego!) doświadczenia wiem, że o ile kłótnia między dziećmi zazwyczaj trwa krótko, ich rodzice mogą wejść na wojenną ścieżkę na znacznie dłuższy okres.

Żeby nie było, to, co tutaj piszę, ma swoje źródła w literaturze. Elizabeth Hurlock napisała opracowanie "Rozwój dziecka", w którym jest dużo ciekawych rzeczy na w/w. temat. Również na psychologii dowiedziałam się o zaletach swobodnej zabawy.

I żeby nie być gołosłowną, zamierzam pozwolić mojemu małemu łobuzowi na swobodną zabawę (oraz sama do niego dołączyć niejednokrotnie).

niedziela, 22 lipca 2018

Z życia wycisnąć soki, zachłysnąć się szczęściem...

"Poznawaj ludzi, tych, co możesz, kochaj. Reszcie wybaczaj! (...) Bez all inclusive. Śladami tych, którzy nie stali się trybem. Setki godzin minęły, gapiąc się w szybę" Rover

Mijający weekend był intensywny. Nawet bardzo. Piątek zaczęłam od relaksującej wizyty u kosmetyczki, która zrobiła mi paznokcie w kolorze lodów waniliowo - truskawkowych. Mamy lato, można poszaleć. Zwłaszcza, gdy dalsza perspektywa spędzenia czasu wydaje się równie interesująca.

Po powrocie do domu spakowałam torbę, uszykowałam dziecko, wózek wzięłam pod pachę i ruszyłam w szaloną eskapadę przez Polskę. Na dworcu w Lesznie wsiedliśmy do pociągu do Jastarni, w którym mieliśmy spędzić następne siedem godzin naszego życia. Dla niektórych katorga, dla nas przyjemność. Przyznam, że obawiałam się tego wyjazdu. Sama. Z dwulatkiem. Rozbrykanym. Szalonym. Wesołym. Cudownym. I niekiedy zabawnym. Dwulatkiem. Takim, co to w jednej chwili jest słodki i się uśmiecha, a w następnej trzyma kurczowo płotu i nie chce iść tam, gdzie mama/ tata/ babcia, czy ktokolwiek inny, bo jest już dorosły, ale mały, chce być samodzielny, ale nie wszystko mu wychodzi, więc odczuwa frustrację, a takową najlepiej rozładować tupaniem małych nóżek i wrzaskiem. To ponoć normalne, ale bywa męczące.

W każdym razie podczas wyjazdu... nie przydarzyło się nic z tych rzeczy. Żadnych histerii. Żadnych krzyków. Żadnych płaczów. Ewentualnie drobne marudzenie, ale i tak sporadycznie. Młody spisał się na medal, a podróż pociągiem była dla niego taką samą przyjemnością, jak zazwyczaj dla mnie.

Plusy podróży pociągiem z dzieckiem:

1. Życzliwi ludzie

Seriously, nigdy chyba nie spotkałam się z tyloma pytaniami w stylu: "Może pomóc z tą torbą...?", albo "To ja pomogę znieść wózek", niż podczas piątkowej podróży. Mój urwis rozczulał każdego, kto znalazł się w naszym towarzystwie. I starsze panie, i parę młodych dorosłych, i - nawet - na oko dziesięcioletniego chłopca. Po początkowym zawstydzeniu się rozkręcał i rozśmieszał towarzystwo, zachęcając do wspólnej zabawy. Skutecznie, bo od Gdyni do Władka całkiem przyjemnie odbijało się nam balona. Ja. Studenciak z laską. Jego młodszy brat i matka. Dwulatek, który rozkręcał wszystkich do zabawy, czuł się w swoim żywiole. Ewidentnie lubi być w centrum uwagi. Wracając do ludzi, spisali się. Również wbrew wcześniejszym obawom przez opinie, że maDki to teraz ino dzieci rodzo, bo 5 set plus (zagryzka), a tak najlepiej to "cierp ciało, jakżeś chciało" i jak sobie dałaś zrobić bachora, to siedź z nim w domu. Może zależy to od dziecka. I od matki. Nie wiem, ale mi się udało trafić na fajnych współpasażerów. A to już połowa udanej podróży.

2. Komfort

W pociągu dziecko może się wyspać lepiej, niż w aucie. Po pierwsze można się rozłożyć, co w czterokołowym pojeździe nie jest tak oczywistą sprawą. Poduszka pod głowę i luz. Można spać. Oprócz spania, można również spacerować i eskplorować nową fascynującą rzeczywistością. Wagony kryją wiele tajemnic, np. krzesełka na korytarzu, światełka przy toalecie, drzwi rozsuwane na guzik. Magia. Dwulatek chłonie to i nie ma czasu na piszczenie. To komfort także dla matki, która czuje wewnętrzny spokój i dumę, że ma takie cudowne dziecię.

3. Szybkość przejazdu

Czas przejazdu do Jastarni jest mniej więcej taki sam, jak się jedzie pociągiem. Siedem godzin z minutami. Ważne jednak jest to, że nie stoi się w korkach i czas płynie szybko. Głównie dzięki możliwości poznawania nowych ludzi. Rozmów. /Historii. Wspomnień. Lubię to, karmię się tym i ładuję wewnętrzną energię.

Minusy pociągowego tripu z dwulatkiem:

1. Postoje

W pociągu są przystanki. Co prawda, Młody na początku na każdej stacji machał i posyłał podróżnym buziaczki, ale... ile można. Zwłaszcza, że pociąg stoi. Stoi. Stoi. Stoi. I czeka. Na stacji na ludzi, a i w trasie zdarza mu się zatrzymać, by przepuścić inny. Wtedy dwulatek irytuje się i krzyczy: "Jedź!", ale maszynista go nie słyszy, a co za tym idzie, nie słucha.

A niemal każdy rodzic dwulatka wie, co dzieje się, gdy prośby małego buntownika są ignorowane. Na szczęście spacery i zabawy z innymi dziećmi załatwiały sprawę.

Po siedmiu godzinach udało nam się w końcu dotrzeć do Jastarni, gdzie czekali na nas dziadkowie i morze. Nasze morze.
Zdjęcie użytkownika Kasia Zet.


Wieczorem nie udało nam się go zobaczyć, ale za to prawie całą sobotę nad nim spędziliśmy. Zabawa w wodzie upłynęła na wspaniałych harcach. Budowaliśmy babki z piasku, Młody integrował się z rówieśnikami i czas płynął tak intensywnie, że po południu zmęczony zasnął w domku. W tym czasie poszłam nad wodę popływać. Po pięciu latach udało mi się nie tylko zamoczyć dupkę w Bałtyku, ale i poszaleć żabką, czy kraulem. Woda była cudownie ciepła. Mocne fale tylko urozmaicały zabawę. Było super!

Gdy wróciłam do domku, Młody akurat się budził. Po standardowych czułościach udaliśmy się na obiad, a potem na miasto. Na molo, na którym udało mi się zrobić zdjęcie, które wkleiłam wyżej. Pogoda była idealna, więc mogliśmy pospacerować, poobserwować surferów i po prostu popatrzeć na wodę.

Udało mi się przy okazji pobuszować w Tanich Książkach, więc niebawem możecie liczyć na post o lipcowych okryciach. <3

Wieczorem, jak Młody usnął, udałam się popatrzeć na zachód słońca i relaks na plaży, a potem powrót do domu, sprawdzenie, jak (nie) radzi sobie Legiunia, piwko i spać z poczuciem, że niedziela może być męcząca.

Ponownie czekał nas kilkugodzinny powrót pociągiem do domu. Tym razem z przesiadką, ale w większym gronie, dzięki czemu wszystko poszło jak z płatka. Mimo opóźnienia pociągu udało mi się zdążyć na transmisję meczu Lecha z Wisłą Płock. Wygranego. Piłkarze pokazali, jak grać do końca, dzięki czemu do domu wracają nie z jednym, a z trzema punktami. Gra może i nie zachwyciła jakoś szczególnie, ale liczy się wynik, a trzy punkty są tym, na co wszyscy czekamy, jeśli chcemy myśleć o wysokich wynikach w lidze.

Weekend ma to do siebie, że szybko się kończy.
Na szczęście jestem nauczycielką i jeszcze przez jakiś czas mogę nie przejmować się poniedziałkowym wstawaniem.

Pozdrawiam i życzę słonecznych dni,
nie tylko tych wakacyjnych.

Buźka!

czwartek, 5 lipca 2018

Waka, waka, wakacje!

 "– Przede wszystkim chciałabym sobie kupić pianino. – Ależ, Pippi – zdziwił się Tommy – przecież nie umiesz grać na pianinie! – Skąd mogę to wiedzieć, skoro nigdy nie próbowałam? – odparła Pippi."

Astrid Lindgren <3


Dzień dobry w kolejny wakacyjny dzień. Widocznie zbyt krótko jestem w branży nauczycielskiej, by irytować się na słowo: "wakacje" zamiast "urlop". I dobrze, "wakacje" kojarzą mi się z odpoczynkiem. "Urlop" z remontem, z którym zresztą też się męczę w te piękne, upalne dni. Jest dużo zamieszania i brudu, ale ponieważ "oczekiwanie przyjemności też jest przyjemnością", cieszę się na przyszłość i już wyobrażam sobie, jak wymarzony pokoik dla maluszka będzie wyglądał.


W ostatnim czasie trochę rzadko tu bywałam, ale, ale... przecież każdy to wie, a jak nie wie, to się dowie - nic straconego - że ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego są luźne jedynie dla dzieci, bo dla nauczycieli już nie.




Ponadto w międzyczasie rozpoczął się Mundial. Stety - niestety, Polacy wrócili do domu po trzech meczach i jedyne, co mogę na ten temat powiedzieć to to, że za bardzo rozdmuchano całą otoczkę wokół drużyny i trenera. Po dwunastu latach udało się dostać na MŚ, a tu zamiast zwyczajnie się cieszyć tym faktem, zaczęto pisać, że na pewno wyjdziemy z grupy, bo jakże by inaczej, a jak już nam się to uda, to oczywistą oczywistością będzie pierwsze miejsce. Dzielenie skóry na nieupolowanym niedźwiedziu nigdy jednak nie kończy się dobrze. Niestety. Nikt nie krzyczał przegraliŚMY, bo przegrali oni. Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą.


Podczas mojej nieobecności tutaj mi się też przeczytać cztery książki, nie licząc oczywiście książek dla dzieci.

Pierwszą z nich jest "Wolałbym żyć" T. Cohena (nie Cobena). Niewielka objętościowo pozycja wciąga od pierwszej strony. Dwudziestoletni Jeremiasz popełnia samobójtwo, a raczej próbuje to zrobić. Po "przebudzeniu" cierpi na dziwny rodzaj amnezji, która pojawia się w dzień jego urodzin i niedoszłej śmierci. Mężczyzna ma świadomość tylko tego jednego dnia. Dowiaduje się wtedy, że życie, które prowadzi, nie ma nic wspólnego z tym, które wolałby mieć.

Magiczna historia z ciekawym przesłaniem. Trzyma w napięciu do ostatniej strony, bo niemal przez całą opowiastkę zastanawiamy się, co wydarzy się dalej.

Kolejną pozycją, z którą zapoznałam się w czerwcu, jest opowieść o bliźniaczkach, które przeżyły w Auschwitz. Eva Mozes Kor w książce "Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele" opisuje, jak wyglądało życie jej i jej siostry w obozie zagłady. Poruszające świadectwo dziewczynek, które w wieku dziesięciu lat zostały pozostawione same sobie i musiały zawalczyć. Przede wszystkim o przetrwanie. Mimo że niemal otarły się o śmierć, udało im się przeżyć. Historia wzrusza, a szczególnie uderzające jest zestawienie dziecięcej logiki, zabaw i wspólnego przekomarzania się wśród wszechobecnej śmierci, panującej w obozie. Na szczęście przeżyły i choć nie udało im się odzyskać rodziców, życie toczyło się dalej. Miriam zmarła w 1993, a Eva, choć już jest schorowaną staruszką, nadal chętnie uczestniczy w życiu publicznym i dba o zachowanie pamięci o historii. Opowieść uczy nas, że upór i chęć życia pomagają przetrwać nawet najgorsze momenty.

Zachwyciła mnie również mała pozycja "Dom z papieru" Dominqueza. Wiem, że nie powinno oceniać się książki po okładce, ale w tym przypadku ta faktycznie była piękna, wręcz magiczna. Miałam ochotę zagłębić się w świat przedstawiony tej książeczki, nie spodziewając się jeszcze, że jest to autotematyczna opowieść. Jest to książka, skierowana do bibliofilów. To, co mnie w niej urzekło, to przede wszystkim język, smakowity i wyrafinowany. Nieco poetycki, smutkiem podszyty, ale przede wszystkim magiczny. Mniam <3 Lektura w sam raz na dwie godziny, więc nie zajmuje dużo czasu.

Zawiodłam się natomiast na "Kredziarzu" C.J. Tudor. Nie mówię w żadnym wypadku, że książka była zła. Była to dobra opowieść obyczajowa o dzieciach, które są świadkami strasznych wydarzeń. Autorka nie boi się mocnych tematów, takich jak aborcja i walka z nią, molestowanie seksualne, czy choroby psychiczne. Doświadczenia z dzieciństwa odcisnęły nieuleczalne piętno na grupie dwunastoletnich przyjaciół. Gdy dorośli nie mogli ułożyć sobie życia, a co gorsze, dociera do nich, że gra sprzed lat wcale się nie skończyła. Postaci w większości są świetnie wykreowane.

Niestety... zabrakło mi dreszczyku emocji, jakiego spodziewałam się po opisie. Nie ma mrożącej krew w żyłach historii. Dość szybko można się domyślić, kto jest odpowiedzialny za zbrodnie, bo - o ile większość bohaterów jest wielowymiarowych - o tyle czarny charakter jest po prostu czarny. Nie ma w nic sympatycznego, a szkoda.

Ponadto znacznie lepiej czytało mi się historię młodych bohaterów niż poznawało ich losy w przyszłości. Może dlatego, że jako dorośli nie byli już tak fascynujący.

Mimo niezgodności towaru z opisem czytało się zaskakująco lekko.

I to by było na tyle.



Pozdrawiam,
trochę kibicka, trochę czytelniczka, trochę urlopowiczka,
starająca się łapać słońce,

czego i Wam życzę.

Źródła graf: I Internet, i osobiste szpargały ;)

środa, 9 maja 2018

Dlaczego Łęcka dziwką nie była? W obronie Izabeli.

"Matura, matura, Broniewski, Stachura"
i oczywiście "Lalka",
która pojawia się w arkuszach tak często, że wszyscy się przyzwyczaili.

Tymczasem nieszablonowy tekst na temat Beluni i niesprawiedliwych ocen na jej temat.

Izabela Łęcka do najmilszych istot nie należała. Ot, rozkapryszona dziewczynka z bogatego domu, wychowana przez tatusia na laleczkę. W XX/XXI pewnie wyglądałaby jak gwiazda amerykańskiego liceum. Najlepsza partia w szkole. Rozumiecie, o co chodzi. Takie modne i popularne pannice, które stoją wysoko w rankingu...

Mniej więcej jak Cher ze "Słodkich zmartwień":



Izabela była kobietą, która - mimo wysokiego pochodzenia - za bardzo o sobie decydować nie mogła. Ot, produkt swojej klasy i epoki, w jakiej przyszło jej żyć. Nie była jednak dziwką, a jej jedyne doświadczenie erotyczne wiązały się z fantazjami na temat posągu i włoskiego muzyka. Marianna, którą Wokulski wybawił z niemoralnego procederu, pewnie wiedziała dużo więcej.

Cóż, XIX wiek nie był zbyt łatwy dla kobiet. Zbyt dużego wyboru te nasze przodkinie nie miały. Albo zakon, albo mąż (najlepiej dobrze ustawiony), albo burdel, teatr i kabaretki. Część kobiet chodziło już do pracy, ale Izabeli nikt nie nauczył przedsiębiorczości. Nigdy nie musiała się o nic starać. W końcu była arystokratką. W takiej rodzinie się urodziła i naprawdę, mało kogo obchodziło jej wnętrze. Fragmenty, które opisują pannę Ł., ukazują przerażoną (wciąż) dziewczynkę, która ma świadomość, że nadchodzi kres pewnej epoki. Pracować nikt jej nie nauczył, życia też nie znała, bo to, które prowadziła, zamknięte było w szklanej bańce.

Izabela była ładna i wiedziała o tym. Większość Amerykanek postępuje i to jest źródłem ich sukcesu, ale w przypadku Polki tak łatwo już nie było. Gdzie pannie Łęckiej do czarnych sukien i ubolewania nad klęską powstania? Gdzie jej do pani Stawskiej, poważnej i równie ładnej, w której potajemnie kochał się Rzecki (poza wynurzeniami o Napoleonie)? Ot, ładna buzia, inteligencja, ale nieżyciowa zupełnie i ucieczka w świat wyobrażeń, bo tylko tam mogła być sobą.

Dlaczego Iza Staśka nie chciała? Czemu wykazała się takim okrucieństwem, że odrzuciła jego względy, bo przecież "on chciał dobrze i miał sklep, i serce dał jak ciepły chleb"? Dla tych, którzy psy wieszają na biednej arystokratce, mam krótką odpowiedź: bo go zwyczajnie nie kochała. Rozumiem ból czterech części ciała mężczyzn, którzy utknęli w friendzonie i narzekają, że kobiety są okrutne, złe i podłe, ale... sprawa jest banalna. Nie da się nikogo zmusić do miłości. Nie. Stanisław nie pokochał Heleny, Hopferówny i Minclowej, którą zresztą poślubił dla majątku (!).

Tak, tak, Wokulski nie był taki krzyształowy w relacjach damsko - męskich i miał do tego prawo. W końcu był mężczyzną. Izabela, co do której nie ma dowodu, że jakiemukolwiek adoratorowi dała coś więcej niż rękę na powitanie, została okrzyknięta dziwką, bo "bawiła się" głównym bohaterem.

Cóż, Izabela może i by wyszła za mąż za Wokulskiego. W końcu nie była już najmłodsza, więc musiała podjąć jakąś decyzję, co do swojej przyszłości. Wyjście za mąż jawi się tu jako najprostsze rozwiązanie. Zło konieczne. Stanisław jednak nie tylko chce poślubić Łęcką. Chce zmusić ją do miłości i narzuca jej się swoją obecnością. Marzy, by widziała tylko jak jego. Była dla niego boginią i tego samego oczekiwał od niej. Niestety, miłość to nie towar i nawet najlepszy kupiec może mieć problem z jej nabyciem.

Cóż, Stanisław... zachowuje się jak typowy facet w okresie kryzysu wieku średniego, który zobaczył młodą dziewczynę i postanowił ją zdobyć, nie patrząc na opinie i rady przyjaciół. Wszyscy mówili mu, że brnie w coś, co nie ma sensu, a on się uparł i jeszcze samobójstwo chciał popełniać przez swoje niespełnione oczekiwania. Brrrr....

Dziś pewnie zainstalowałby Tindera i zobaczyłby, że dziewczyn o wyglądzie Izabeli i znacznie mniejszych oporach jest znacznie więcej. Może nawet, by zamoczył i przestał tworzyć w głowie problemy egzystencjalne.

Koniec i bomba, kto czytał ten trąba,
a w "Lalce" i tak najlepszy był Ochocki <3 i oczywiście studenci. "Po całych nocą ryczą, pieją, tupią, gwiżdżą… Nie ma służącej w domu, której by nie zwabiali do siebie…" - mówiła o nich baronowa Krzeszowska, co oznacza, że szaleństwo trwało,

a zabawa bywała przednia. Czego obecnym maturzystom życzę, niezależnie od wyboru kierunku studiów. :) 

wtorek, 8 maja 2018

Pokolenie pokeballi.

Gdy miałam lat dziesięć, może dziesięć i pół obcięłam moje długie włosy i symbolicznie zakończyłam dzieciństwo. Warkocz do pasa zmienił się w krótkiego boba a'la paź z nierówną grzywką, pasującego do małego sowizdrzała. 

Biegałam, łaziłam po drzewach, strzelałam z procy balonikami napełnionymi wodą, biłam się na drewniane miecze i taaa, chyba chciałam być chłopcem, ale nie tak do końca, bo chłopcy podobali mi się bardziej niż dziewczynki. It's complicated.

Gdy miałam te nieszczęsne dziesięć lat, modne było zbieranie pokemonów. By móc upolować te urocze stworki, kupowaliśmy chipsy. Tam znajdowały się tazosy. Ach, ileż to opakowań trzeba było wymacać, by znaleźć Pika Pika Pikachu, to nawet największy Alvaro nie pogardziłby, choć to nie kobieca część ciała.

Znalezione obrazy dla zapytania tazosy


Później mijały lata.
Pokemony przestały oznaczać stworki z anime. To smutne, bo zamiast pikachu widzieliśmy niezbyt atrakcyjną, ale "zrobioną" laskę, która formowała usta w dzióbek i pisała, że tEsH loFFcia FszYstkiCH, bu$$$ 4all! 

Bez spiny, te pokemony i ich język były specyficzne, ale i zabawne.

Po latach jednak wszystko się zmieniło. Ludzie odkryli Pokemon GO i pokolenie pokeballi przeszło w wirtualny świat. Wystarczył smartfon i odpowiednia apka. Zabawa trwała i choć chyba już rok minął od największej fazy na tę gierkę, uważam, że to całkiem zabawny przewrót losu.


Gdy miałam dziesięć lat, w głowie układałam różne wizje dorosłości. Ot, wydawało mi się, że przed trzydziestką powinniśmy być ludźmi dojrzałymi, mającymi swoje rodziny, prace i eleganckie garsonki. Dodatkowo uważałam, że dobrze by było mieć czerwoną sukienkę na specjalne okazje i bmw z mocnym silnikiem, którym mogłabym szusować po piątce i przyjeżdżać w odwiedziny do mojej mamy. Oczywiście, z Poznania, bo przecież tam miałam zamieszkać.

Wielu rzeczy nie przewidziałam. Smartfonów, tabletów i samochodu Google, choć wtedy jedyną dodatkową funkcją komórki, poza sms-ami i dzwonieniem, była gra w węża. 

Gdy miałam dziesięć lat, uważałam, że fajnie byłoby wybrać się w podróż i łapać pokemony, a gdy przyszło, co do czego i miałam taką możliwość z aplikacją, nawet jej nie zainstalowałam. Wyrosłam z tego.

Dobrej nocy czytającym
i spokojnych snów.

Realizujcie marzenia, a gdy z nich wyrośniecie, szukajcie nowych. Może i ciekawszych. Kto tam zgadnie, jak się potoczy nasze życie. Na pewno nie my, a Bóg... cóż, śmieje się z naszych planów, parafrazując Woody'ego Allena.

wtorek, 1 maja 2018

Wnioskuj, jak ja mówię po polsku.

Weekend majowy.

W radiu usłyszałam, że po wzięciu kilku dni urlopu możemy cieszyć się dziewięcioma dniami wolnymi pod rząd. POD RZĄD. To był przekonyWUjący argument, będący w cudzysłowiU faktem autentycznym i skłonił mnie do refleksji nad językiem. Ojczystym, a jednak sprawiającym wiele trudności, także osobom, które teoretycznie powinny świecić przykładem, a świecą jedynie oczami.

Podobny obraz

1. Pod rząd.

Stwierdzenie to oczywiście jest błędne, chyba że pod rząd (a raczej jego budynek) idziemy protestować. Według wzorcowej normy powinno mówić się: "z rzędu". Hasło: "pod rząd" jest rusycyzmem, cyka blyat.

2. Przekonywujący.

Słowo "przekonywujący" nie oznacza, że coś staje się bardziej przekonujące. Jest po prostu błędne.

2. Fakt autentyczny.

Typowy przykład pleonazmu. Fakt to najbardziej uparta rzecz pod słońcem, czyli coś, co się wydarzyło i zaistniało. Słowo autentyczne oznacza praktycznie to samo. Można mówić o zdarzeniach autentycznych, bo te, w przeciwieństwie do faktów, mogły być zupełnie fikcyjne.

Pleonazmem jest również cofanie się do tyłu, bo do przodu cofać się nie można.

3. Poddawać w wątpliwość.

Słownik nie podaje w wątpliwość tego, że podawanie w wątpliwość jest niepoprawnym sformułowaniem.

4. Poszłem.

Mówisz "poszłem"? Jesteś taki kobiecy. Wiem, że niektórzy mężczyźni babieją, ale to nie powód, by mówić niepoprawnie. Językoznawcy nadal uznają jedynie formę "poszedłem".

5. W każdym bądź razie.

Zbitka "w każdym razie" z "bądź co bądź". Niestety, nadal nie jest poprawna, choć często używana w języku potocznym. Nawet przez wykształconych ludzi.

6. Bynajmniej.

"Bynajmniej"bynajmniej nie zawsze jest błędem. Jest nim, gdy używamy zamiennie do "chociaż".

7. WziąŚć.

WziąĆ. Nie możesz zapamiętać, przesłuchaj utworu Poparzeni Kawą Trzy - Wezmę cię. On będzie rozmyślał wciąż, kiedy ją będzie mógł znowu wziąć, a ty utrwalisz wymowę. Nie musisz dziękować.

8. Napewno i na prawdę.

Naprawdę na pewno piszemy razem,
na pewno naprawdę piszemy oddzielnie.

9. 13 grudzień w miesiącu wrześniu.

Pomijając fakt, że to, co napisałam pozbawione jest logicznego sensu, mówimy "13 grudnia", ponieważ nazwy miesiąców się odmieniają. Taka niespodzianka. Co do "miesiąca września", wystarczy powiedzieć "we wrześniu". Logiczne, że jest to miesiąc, więc po przedłużać swoją wypowiedź?

10. Tu pisze.

Gdy nie znamy podmiotu, mówimy "tu jest napisane" albo "tu napisano". "Tu pisze" jest natomiast dopuszczalne, np. kiedy pytamy grafficiarza: "Czemu pan tu pisze?", albo, gdy cytujemy list od babci: "Tu pisze, że nie przyjedzie".

Nie mówię, że jestem nieomylna. Sama czasem łapię się na tym, że popełniam błędy, choć od razu staram się poprawiać lapsusy. Errare humanum est, sed id errare perseverare diabolicum, cytując Senekę.



Udanego weekendu majowego,
bo nawet - jeśli - w weekendy popełnia się błędy, każdy poniedziałek jest czystą kartą. <3

Grafika: net.

środa, 25 kwietnia 2018

W poszukaniu szczęścia

Poszukanie szczęścia i systematyczne dążenie do niego jest według niektórych sensem egzystencji. Współcześnie bardzo często słyszymy, że możemy być tym, kim chcemy. Osiągnąć to, co sobie zamierzymy i zaplanujemy. Ograniczenia tkwią tylko w naszej głowie. Jeśli mamy kiepskie podejście to, sorry Vinnetou, a się nie uda, natomiast już odrobina wiary pozwala na realizację wszystkich marzeń. To znaczy tych najmniej oryginalnych, jak czerwone Ferrari, (czekające byśmy do niego wsiedli) i pliki banknotów w rękach, którymi (częściej od biznesmenów) mogą zaszpanować listonosze.

Tymczasem odstawmy na bok gadki, którymi katują nas specjaliści od rozwoju osobistego, rozumianego jako żmudną pracę w piramidach finansowych.

Poszukiwanie szczęścia i systematyczne dążenie do niego przysparza nam jedynie frustracji. Musimy być kimś. Mieć dobrą pracę, dużo bejmów, młodą cerę i gładkie ciało. Dobrze, gdy dodatkowo spędzamy czas na siłowni i dodajemy mnóstwo fit-zdjęć na instagramie. Mamy mnóstwo followersów, nosimy modne ciuchy, a nasi przyjaciele zostawiają nam lajki na fejsbuku. Rośnie nam fejm, gardzimy hejtem, bo hejterzy są słabi i nie widzimy, że nasze szczęście to fejk. Spinamy się, by żyć idealnie, to znaczy na pokaz.

W poszukiwaniu szczęścia czasem można zabłądzić na targowisko próżności. Wrzeszczymy do lustra, że jesteśmy zadowoleni z bycia sobą i nie pozwolimy ukraść marzeń, choć tak serio te pragnienia, do których dążymy, nie są nasze. Są wykreowane przez media, którym daliśmy się zmanipulować. 

Co więc trzeba zrobić, by być szczęśliwym?

Pierwszy krok to przestać uporczywie o nim myśleć. 
Serio. A potem zacząć żyć.


Do sukcesu nie ma dróg na skróty. Ten, kto w to wierzy, nie dojeżdża nigdzie (co widać na rysunku powyżej).

wtorek, 17 kwietnia 2018

Kiedyś to były czasy, teraz nie ma czasów...

Dobry wieczór.

/dziś tekst dla pełnoletnich użytkowników. Zawiera wulgarne i obrazobórcze stwierdzenia/.

Dzieci i młodzież to są tacy i owacy, słuchają demoralizującej muzyki i w ogóle, patologiczne rzeczy poznają już w czwartej klasie, jak na przykład Sexmasterkę z "Głębokim gardłem", co brzmi jak nazwa filmu na pornhube, a jest jakimś rakowym utworem.

(Swoją drogą, produkcja "Głębokie gardło" z 1972 roku była pierwszym filmem pornograficznym, emitowanym w kinie. Co ciekawe, aktorka grająca w nim glówną rolę, po latach prowadziła kampanie przeciwko branży, w której zaczynała).

O sytuacji usłyszałam na forum. Moi podopieczni cały czas jarają się: "Miłością w Zakopanem" i Sławomirem, choć może poza moimi (i swoich rodziców) plecami włączają (s)hity, które nie mają sensu.

No, może poza tym, że pani chwali się swoim głębokim gardłem i jest lepsza od jakiegoś nieznanego artysty, którego odbiorca ma wyłączyć, bo ona ma coś lepszego.

Rozumiesz?

Ona ma coś lepszego, kotuś. ( ͡° ͜ʖ ͡°)


Tak, to jej cudowne głębokie gardło, które jest głębsze od tekstu; dla odmiany tak sztywnego jak to , co podmiot bierze do ust.

Owszem, można się oburzać, bo... jak to? Dzieci słuchają tekstów z podtekstem erotycznym? Sama na początku się zszokowałam, ale potem przypomniałam sobie, że w wieku niespełna jedenastu lat siedzieliśmy na schodach z walkanem i z wypiekami na twarzy słuchaliśmy: "Pocałuj mnie w d***" Karramby.

Nie sprawiło to, że wyrośliśmy na patusów.

Może niektórzy, ale wynika to z zupełnie innych powodów. Te dzieciaki, które się stoczyły, nie miały dobrych wzorców w domu. Od początku jechały po złym torze, a ich rodzice mieli gdzieś to, co robią, jakiej muzyki słuchają i z kim się spotykają.

Większość za słuchanie szłamu dostawała od rodziców opierdol. Jeśli z czymś trzeba było się kryć, podświadomie w umyśle kiełkowala informacja, że coś nie jest do końca odpowiednie dla naszych młodych umysłów.

Rozmowy nie działały natychmiast, ale kiełkowały, kwitły i sprawiały, że staliśmy się takimi ludźmi, którymi jesteśmy dziś.

Dzieciaki też wyrosną z Sexmasterki, podobnie jak z butów na rzepy i koszulek z Lewandowskim.
Za kilka lat będą się tego wstydzić i... narzekać na inne (s)hity, słuchane przez dzieci z podstawówki.

(Póki co, trzeba dzieci edukować, rozmawiać i pokazywać alternatywę, bo internet to nie tylko zło, patostreamerzy i hejt na każdym kroku, ale również wartościowe rzeczy, strony edukacyjne, książki w pdf-ach).


niedziela, 8 kwietnia 2018

Słoneczna strona życia

Sobota - dzień kota, a ja mam kota na punkcie...



Myślisz, tej, że mój weekend tak wygląda?
Masz rację, to zupełnie do mnie nie pasuje. Z kociej natury to u mnie głównie chodzenie własnymi ścieżkami i pokazywanie pazurków.:)

Co do weekendu... Sobota rozpoczęła się w pracy. Nie był to jednak standardowy dzień, ale Drzwi Otwarte, czyli stawanie na rzęsach, by pokazać przedszkolakom, że szkoła to miejsce pełne dobrej zabawy i śmiechu. Taa <3

Zaczęło się od przedstawienia, które dzieciaki przygotowały pod moim kierunkiem. Byłam ukryta za kurtyną (obsługiwałam sprzęt, włączałam muzykę w odpowiednich momentach), dlatego nie widziałam poczyniań uczniów (może i to lepiej). Na szczęście opinie przybyłych rodziców i koleżanek z pracy były pozytywne.



Oprócz tego na maluszków czekało mnóstwo atrakcji, zabaw, gier, nagród i słodkości. Urocze są te dzieciaczki, które marzą o pójściu do szkoły, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że czeka je kierat... właściwie aż do emerytury. Oby życie nie zabiło w nich tego entuzjazmu, bo i szkoła, i praca mogą przynieść satysfakcję.

Po pracy też był czas na świetną zabawę. Pojechaliśmy z Młodym do Wesołego Miasteczka i było to strzałem w dziesiątkę. I kolejka, i diabelski młyn były super, ale wygrała karuzela. Kolorowe samochodziki, kierownica i przyjemne kręcenie się w kółko, zupełnie jak na placu zabaw, a nawet lepiej. Śmiech. Bicie "brawo". Radość. Tylko "tititit" brakowało, ale nie można mieć wszystkiego.

Było super!

Kulminacją dnia był jednak mecz Lecha. Poznań czekał i my również czekaliśmy na zdobycie pierwszej, drugiej i w końcu trzeciej bramy. Ten mecz musiał być wygrany. Inaczej marzeniom o zdobyciu trofeum mistrzowskiego trzeba byłoby powiedzieć: "pa, pa". Na szczęście los nam sprzyjał.

Pomimo że mecz zaczął się dobre piętnaście minut z powodu serpentyn. Za każdym razem, gdy sędzia próbował wznowić mecz, pojawiały się one na boisku. Taka sytuacja miała miejsce na wszystkich stadionach w tej kolejce i była wyrazem sprzeciwu kiboli wobec karania za najmniejsze nawet przewinienie.

Gdy jednak mecz się rozpoczął, walka trwała. Stawka była wysoka, więc, gdy w 46 minucie padł strzał, nastąpiła euforia. Gol Jóźwiaka był p-i-ę-k-n-y!  Nie oznaczało to jeszcze spokoju. Przewaga jedną bramką nie oznacza jeszcze zwycięstwa. Do przerwy prowadziliśmy. W drugiej połowie Górnik wyrównał na 1:1 w wyniku karnego.

Znów była nerwówka i dążenie do zdobycia przewagi. Po raz kolejny w najlepszym stylu pokazał się Trała. Zawodnik wbiegł w pole karne i po podaniu Majewskiego zaskoczył przeciwnika. Drugi gol uspokoił nieco sytuację i po raz kolejny przyniósł Kolejorzowi prowadzenie.

I w końcu, na deser, trzeci gol w doliczonym czasie strzelił Maja. Mały, ale szybki i zwinny zawodnik, pokazał charakter i wbił piłkę tuż przy lewym słupku. Ta sytuacja dobitnie pokazała, kto rządzi w tym meczu. Ba, w tej kolejce. Zwycięstwo przyniosło nam lidera, którego nie zamierzamy oddawać.



Po udanej sobocie przychodzi czas na niedzielę. Równie słoneczną. <3