Mijający weekend był intensywny. Nawet bardzo. Piątek zaczęłam od relaksującej wizyty u kosmetyczki, która zrobiła mi paznokcie w kolorze lodów waniliowo - truskawkowych. Mamy lato, można poszaleć. Zwłaszcza, gdy dalsza perspektywa spędzenia czasu wydaje się równie interesująca.
Po powrocie do domu spakowałam torbę, uszykowałam dziecko, wózek wzięłam pod pachę i ruszyłam w szaloną eskapadę przez Polskę. Na dworcu w Lesznie wsiedliśmy do pociągu do Jastarni, w którym mieliśmy spędzić następne siedem godzin naszego życia. Dla niektórych katorga, dla nas przyjemność. Przyznam, że obawiałam się tego wyjazdu. Sama. Z dwulatkiem. Rozbrykanym. Szalonym. Wesołym. Cudownym. I niekiedy zabawnym. Dwulatkiem. Takim, co to w jednej chwili jest słodki i się uśmiecha, a w następnej trzyma kurczowo płotu i nie chce iść tam, gdzie mama/ tata/ babcia, czy ktokolwiek inny, bo jest już dorosły, ale mały, chce być samodzielny, ale nie wszystko mu wychodzi, więc odczuwa frustrację, a takową najlepiej rozładować tupaniem małych nóżek i wrzaskiem. To ponoć normalne, ale bywa męczące.
W każdym razie podczas wyjazdu... nie przydarzyło się nic z tych rzeczy. Żadnych histerii. Żadnych krzyków. Żadnych płaczów. Ewentualnie drobne marudzenie, ale i tak sporadycznie. Młody spisał się na medal, a podróż pociągiem była dla niego taką samą przyjemnością, jak zazwyczaj dla mnie.
Plusy podróży pociągiem z dzieckiem:
1. Życzliwi ludzie
Seriously, nigdy chyba nie spotkałam się z tyloma pytaniami w stylu: "Może pomóc z tą torbą...?", albo "To ja pomogę znieść wózek", niż podczas piątkowej podróży. Mój urwis rozczulał każdego, kto znalazł się w naszym towarzystwie. I starsze panie, i parę młodych dorosłych, i - nawet - na oko dziesięcioletniego chłopca. Po początkowym zawstydzeniu się rozkręcał i rozśmieszał towarzystwo, zachęcając do wspólnej zabawy. Skutecznie, bo od Gdyni do Władka całkiem przyjemnie odbijało się nam balona. Ja. Studenciak z laską. Jego młodszy brat i matka. Dwulatek, który rozkręcał wszystkich do zabawy, czuł się w swoim żywiole. Ewidentnie lubi być w centrum uwagi. Wracając do ludzi, spisali się. Również wbrew wcześniejszym obawom przez opinie, że maDki to teraz ino dzieci rodzo, bo 5 set plus (zagryzka), a tak najlepiej to "cierp ciało, jakżeś chciało" i jak sobie dałaś zrobić bachora, to siedź z nim w domu. Może zależy to od dziecka. I od matki. Nie wiem, ale mi się udało trafić na fajnych współpasażerów. A to już połowa udanej podróży.
2. Komfort
W pociągu dziecko może się wyspać lepiej, niż w aucie. Po pierwsze można się rozłożyć, co w czterokołowym pojeździe nie jest tak oczywistą sprawą. Poduszka pod głowę i luz. Można spać. Oprócz spania, można również spacerować i eskplorować nową fascynującą rzeczywistością. Wagony kryją wiele tajemnic, np. krzesełka na korytarzu, światełka przy toalecie, drzwi rozsuwane na guzik. Magia. Dwulatek chłonie to i nie ma czasu na piszczenie. To komfort także dla matki, która czuje wewnętrzny spokój i dumę, że ma takie cudowne dziecię.
3. Szybkość przejazdu
Czas przejazdu do Jastarni jest mniej więcej taki sam, jak się jedzie pociągiem. Siedem godzin z minutami. Ważne jednak jest to, że nie stoi się w korkach i czas płynie szybko. Głównie dzięki możliwości poznawania nowych ludzi. Rozmów. /Historii. Wspomnień. Lubię to, karmię się tym i ładuję wewnętrzną energię.
Minusy pociągowego tripu z dwulatkiem:
1. Postoje
W pociągu są przystanki. Co prawda, Młody na początku na każdej stacji machał i posyłał podróżnym buziaczki, ale... ile można. Zwłaszcza, że pociąg stoi. Stoi. Stoi. Stoi. I czeka. Na stacji na ludzi, a i w trasie zdarza mu się zatrzymać, by przepuścić inny. Wtedy dwulatek irytuje się i krzyczy: "Jedź!", ale maszynista go nie słyszy, a co za tym idzie, nie słucha.
A niemal każdy rodzic dwulatka wie, co dzieje się, gdy prośby małego buntownika są ignorowane. Na szczęście spacery i zabawy z innymi dziećmi załatwiały sprawę.
Po siedmiu godzinach udało nam się w końcu dotrzeć do Jastarni, gdzie czekali na nas dziadkowie i morze. Nasze morze.

Wieczorem nie udało nam się go zobaczyć, ale za to prawie całą sobotę nad nim spędziliśmy. Zabawa w wodzie upłynęła na wspaniałych harcach. Budowaliśmy babki z piasku, Młody integrował się z rówieśnikami i czas płynął tak intensywnie, że po południu zmęczony zasnął w domku. W tym czasie poszłam nad wodę popływać. Po pięciu latach udało mi się nie tylko zamoczyć dupkę w Bałtyku, ale i poszaleć żabką, czy kraulem. Woda była cudownie ciepła. Mocne fale tylko urozmaicały zabawę. Było super!
Gdy wróciłam do domku, Młody akurat się budził. Po standardowych czułościach udaliśmy się na obiad, a potem na miasto. Na molo, na którym udało mi się zrobić zdjęcie, które wkleiłam wyżej. Pogoda była idealna, więc mogliśmy pospacerować, poobserwować surferów i po prostu popatrzeć na wodę.
Udało mi się przy okazji pobuszować w Tanich Książkach, więc niebawem możecie liczyć na post o lipcowych okryciach. <3
Wieczorem, jak Młody usnął, udałam się popatrzeć na zachód słońca i relaks na plaży, a potem powrót do domu, sprawdzenie, jak (nie) radzi sobie Legiunia, piwko i spać z poczuciem, że niedziela może być męcząca.
Ponownie czekał nas kilkugodzinny powrót pociągiem do domu. Tym razem z przesiadką, ale w większym gronie, dzięki czemu wszystko poszło jak z płatka. Mimo opóźnienia pociągu udało mi się zdążyć na transmisję meczu Lecha z Wisłą Płock. Wygranego. Piłkarze pokazali, jak grać do końca, dzięki czemu do domu wracają nie z jednym, a z trzema punktami. Gra może i nie zachwyciła jakoś szczególnie, ale liczy się wynik, a trzy punkty są tym, na co wszyscy czekamy, jeśli chcemy myśleć o wysokich wynikach w lidze.
Weekend ma to do siebie, że szybko się kończy.
Na szczęście jestem nauczycielką i jeszcze przez jakiś czas mogę nie przejmować się poniedziałkowym wstawaniem.
Pozdrawiam i życzę słonecznych dni,
nie tylko tych wakacyjnych.
Buźka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz