piątek, 27 lipca 2018

Łobuz(a) kocham najbardziej!

Łobuz, którego kocham najbardziej, ma 90 centymetrów wzrostu, waży 13 kilo i ma duże śmiejące się oczy w kolorze ciemnej czekolady. Jest słodki i lubi się popisywać. Młody, bo to o tym mowa, jest towarzyskim dzieckiem, żywiołowym chłopczykiem, który z własciwą sobie swobodą, każdemu mówi: 'cześć' i nie boi się, jak to zostanie odebrane.

Jest odważny i bystry. I, jak na łobuza, jest grzecznym dzieckiem. Oczywiście, o ile mówimy o spokojne zachowanie się w sklepie, czy w pociągu. Młody rozjbruje w markecie, ale zamiast płakać, czaruje ekspedientki.

Ma się ten urok osobisty w końcu, co nie!? :)

Typ słodkiego łobuza ma to do siebie, że lubi się bawić. Swobodnie, naśladując przy tym dorosłym. Lubi "czytać' książeczki po swojemu, lubi pomagać tacie przy remoncie, lubi podlewać kwiaty i pryskać mamę, czy babcię. Równie fajne jest wchodzenie na huśtawkę i szalone akrobacje. Dosłownie, bo grzeczne siedzenie na krzesełku jest na tyle nudne, że trzeba wejść na barierkę i śmiać się przy tym szatańskim rechotem.

Ulubiona zabawa to przecież: "nie wolno".

Co ciekawe, ta swobodna pozwala na rozwój wielu umiejętności, czy zdobywanie doświadczenia. Także tego negatywnego. Dziecko zdobywa wiedzę na temat otoczenie i uczy się podejmować decyzje, a także przewidywać ich skutki. Podczas zabawy rozwija się wyobraźnia przestrzenna, chociażby te szalone wariacje na huśtawce pozwalają na ocenę odległością.

Młody człowiek dzięki temu zaczyna lepiej radzić sobie w różnych sytuacjach, a także uczy się rozładowywać emocje.

A wyprawy na plac zabaw? To dopiero świetna sprawa. Uczą przebywania w grupie. W dodatku w zróżnicowanej grupie. Uczestnicy zabawy muszą spróbować się dogadać, na co warto pozwolić, by zobaczyć, jak nasze pociechy radzą sobie w kryzysowych sytuacjach. Zauważyłam, że moje dziecko nie ma problemu z zabraniem i oddaniem cudzej zabawki. Co ciekawe, gdy chce komuś coś wziąć, często bierze coś swojego i próbuje się wymienić.

Całkiem sprytnie.

Myślę, że ingerencja w konflikty dzieci potrzebna jest tylko w wyjątkowo groźnych sytuacjach. Z (cudzego!) doświadczenia wiem, że o ile kłótnia między dziećmi zazwyczaj trwa krótko, ich rodzice mogą wejść na wojenną ścieżkę na znacznie dłuższy okres.

Żeby nie było, to, co tutaj piszę, ma swoje źródła w literaturze. Elizabeth Hurlock napisała opracowanie "Rozwój dziecka", w którym jest dużo ciekawych rzeczy na w/w. temat. Również na psychologii dowiedziałam się o zaletach swobodnej zabawy.

I żeby nie być gołosłowną, zamierzam pozwolić mojemu małemu łobuzowi na swobodną zabawę (oraz sama do niego dołączyć niejednokrotnie).

niedziela, 22 lipca 2018

Z życia wycisnąć soki, zachłysnąć się szczęściem...

"Poznawaj ludzi, tych, co możesz, kochaj. Reszcie wybaczaj! (...) Bez all inclusive. Śladami tych, którzy nie stali się trybem. Setki godzin minęły, gapiąc się w szybę" Rover

Mijający weekend był intensywny. Nawet bardzo. Piątek zaczęłam od relaksującej wizyty u kosmetyczki, która zrobiła mi paznokcie w kolorze lodów waniliowo - truskawkowych. Mamy lato, można poszaleć. Zwłaszcza, gdy dalsza perspektywa spędzenia czasu wydaje się równie interesująca.

Po powrocie do domu spakowałam torbę, uszykowałam dziecko, wózek wzięłam pod pachę i ruszyłam w szaloną eskapadę przez Polskę. Na dworcu w Lesznie wsiedliśmy do pociągu do Jastarni, w którym mieliśmy spędzić następne siedem godzin naszego życia. Dla niektórych katorga, dla nas przyjemność. Przyznam, że obawiałam się tego wyjazdu. Sama. Z dwulatkiem. Rozbrykanym. Szalonym. Wesołym. Cudownym. I niekiedy zabawnym. Dwulatkiem. Takim, co to w jednej chwili jest słodki i się uśmiecha, a w następnej trzyma kurczowo płotu i nie chce iść tam, gdzie mama/ tata/ babcia, czy ktokolwiek inny, bo jest już dorosły, ale mały, chce być samodzielny, ale nie wszystko mu wychodzi, więc odczuwa frustrację, a takową najlepiej rozładować tupaniem małych nóżek i wrzaskiem. To ponoć normalne, ale bywa męczące.

W każdym razie podczas wyjazdu... nie przydarzyło się nic z tych rzeczy. Żadnych histerii. Żadnych krzyków. Żadnych płaczów. Ewentualnie drobne marudzenie, ale i tak sporadycznie. Młody spisał się na medal, a podróż pociągiem była dla niego taką samą przyjemnością, jak zazwyczaj dla mnie.

Plusy podróży pociągiem z dzieckiem:

1. Życzliwi ludzie

Seriously, nigdy chyba nie spotkałam się z tyloma pytaniami w stylu: "Może pomóc z tą torbą...?", albo "To ja pomogę znieść wózek", niż podczas piątkowej podróży. Mój urwis rozczulał każdego, kto znalazł się w naszym towarzystwie. I starsze panie, i parę młodych dorosłych, i - nawet - na oko dziesięcioletniego chłopca. Po początkowym zawstydzeniu się rozkręcał i rozśmieszał towarzystwo, zachęcając do wspólnej zabawy. Skutecznie, bo od Gdyni do Władka całkiem przyjemnie odbijało się nam balona. Ja. Studenciak z laską. Jego młodszy brat i matka. Dwulatek, który rozkręcał wszystkich do zabawy, czuł się w swoim żywiole. Ewidentnie lubi być w centrum uwagi. Wracając do ludzi, spisali się. Również wbrew wcześniejszym obawom przez opinie, że maDki to teraz ino dzieci rodzo, bo 5 set plus (zagryzka), a tak najlepiej to "cierp ciało, jakżeś chciało" i jak sobie dałaś zrobić bachora, to siedź z nim w domu. Może zależy to od dziecka. I od matki. Nie wiem, ale mi się udało trafić na fajnych współpasażerów. A to już połowa udanej podróży.

2. Komfort

W pociągu dziecko może się wyspać lepiej, niż w aucie. Po pierwsze można się rozłożyć, co w czterokołowym pojeździe nie jest tak oczywistą sprawą. Poduszka pod głowę i luz. Można spać. Oprócz spania, można również spacerować i eskplorować nową fascynującą rzeczywistością. Wagony kryją wiele tajemnic, np. krzesełka na korytarzu, światełka przy toalecie, drzwi rozsuwane na guzik. Magia. Dwulatek chłonie to i nie ma czasu na piszczenie. To komfort także dla matki, która czuje wewnętrzny spokój i dumę, że ma takie cudowne dziecię.

3. Szybkość przejazdu

Czas przejazdu do Jastarni jest mniej więcej taki sam, jak się jedzie pociągiem. Siedem godzin z minutami. Ważne jednak jest to, że nie stoi się w korkach i czas płynie szybko. Głównie dzięki możliwości poznawania nowych ludzi. Rozmów. /Historii. Wspomnień. Lubię to, karmię się tym i ładuję wewnętrzną energię.

Minusy pociągowego tripu z dwulatkiem:

1. Postoje

W pociągu są przystanki. Co prawda, Młody na początku na każdej stacji machał i posyłał podróżnym buziaczki, ale... ile można. Zwłaszcza, że pociąg stoi. Stoi. Stoi. Stoi. I czeka. Na stacji na ludzi, a i w trasie zdarza mu się zatrzymać, by przepuścić inny. Wtedy dwulatek irytuje się i krzyczy: "Jedź!", ale maszynista go nie słyszy, a co za tym idzie, nie słucha.

A niemal każdy rodzic dwulatka wie, co dzieje się, gdy prośby małego buntownika są ignorowane. Na szczęście spacery i zabawy z innymi dziećmi załatwiały sprawę.

Po siedmiu godzinach udało nam się w końcu dotrzeć do Jastarni, gdzie czekali na nas dziadkowie i morze. Nasze morze.
Zdjęcie użytkownika Kasia Zet.


Wieczorem nie udało nam się go zobaczyć, ale za to prawie całą sobotę nad nim spędziliśmy. Zabawa w wodzie upłynęła na wspaniałych harcach. Budowaliśmy babki z piasku, Młody integrował się z rówieśnikami i czas płynął tak intensywnie, że po południu zmęczony zasnął w domku. W tym czasie poszłam nad wodę popływać. Po pięciu latach udało mi się nie tylko zamoczyć dupkę w Bałtyku, ale i poszaleć żabką, czy kraulem. Woda była cudownie ciepła. Mocne fale tylko urozmaicały zabawę. Było super!

Gdy wróciłam do domku, Młody akurat się budził. Po standardowych czułościach udaliśmy się na obiad, a potem na miasto. Na molo, na którym udało mi się zrobić zdjęcie, które wkleiłam wyżej. Pogoda była idealna, więc mogliśmy pospacerować, poobserwować surferów i po prostu popatrzeć na wodę.

Udało mi się przy okazji pobuszować w Tanich Książkach, więc niebawem możecie liczyć na post o lipcowych okryciach. <3

Wieczorem, jak Młody usnął, udałam się popatrzeć na zachód słońca i relaks na plaży, a potem powrót do domu, sprawdzenie, jak (nie) radzi sobie Legiunia, piwko i spać z poczuciem, że niedziela może być męcząca.

Ponownie czekał nas kilkugodzinny powrót pociągiem do domu. Tym razem z przesiadką, ale w większym gronie, dzięki czemu wszystko poszło jak z płatka. Mimo opóźnienia pociągu udało mi się zdążyć na transmisję meczu Lecha z Wisłą Płock. Wygranego. Piłkarze pokazali, jak grać do końca, dzięki czemu do domu wracają nie z jednym, a z trzema punktami. Gra może i nie zachwyciła jakoś szczególnie, ale liczy się wynik, a trzy punkty są tym, na co wszyscy czekamy, jeśli chcemy myśleć o wysokich wynikach w lidze.

Weekend ma to do siebie, że szybko się kończy.
Na szczęście jestem nauczycielką i jeszcze przez jakiś czas mogę nie przejmować się poniedziałkowym wstawaniem.

Pozdrawiam i życzę słonecznych dni,
nie tylko tych wakacyjnych.

Buźka!

czwartek, 5 lipca 2018

Waka, waka, wakacje!

 "– Przede wszystkim chciałabym sobie kupić pianino. – Ależ, Pippi – zdziwił się Tommy – przecież nie umiesz grać na pianinie! – Skąd mogę to wiedzieć, skoro nigdy nie próbowałam? – odparła Pippi."

Astrid Lindgren <3


Dzień dobry w kolejny wakacyjny dzień. Widocznie zbyt krótko jestem w branży nauczycielskiej, by irytować się na słowo: "wakacje" zamiast "urlop". I dobrze, "wakacje" kojarzą mi się z odpoczynkiem. "Urlop" z remontem, z którym zresztą też się męczę w te piękne, upalne dni. Jest dużo zamieszania i brudu, ale ponieważ "oczekiwanie przyjemności też jest przyjemnością", cieszę się na przyszłość i już wyobrażam sobie, jak wymarzony pokoik dla maluszka będzie wyglądał.


W ostatnim czasie trochę rzadko tu bywałam, ale, ale... przecież każdy to wie, a jak nie wie, to się dowie - nic straconego - że ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego są luźne jedynie dla dzieci, bo dla nauczycieli już nie.




Ponadto w międzyczasie rozpoczął się Mundial. Stety - niestety, Polacy wrócili do domu po trzech meczach i jedyne, co mogę na ten temat powiedzieć to to, że za bardzo rozdmuchano całą otoczkę wokół drużyny i trenera. Po dwunastu latach udało się dostać na MŚ, a tu zamiast zwyczajnie się cieszyć tym faktem, zaczęto pisać, że na pewno wyjdziemy z grupy, bo jakże by inaczej, a jak już nam się to uda, to oczywistą oczywistością będzie pierwsze miejsce. Dzielenie skóry na nieupolowanym niedźwiedziu nigdy jednak nie kończy się dobrze. Niestety. Nikt nie krzyczał przegraliŚMY, bo przegrali oni. Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą.


Podczas mojej nieobecności tutaj mi się też przeczytać cztery książki, nie licząc oczywiście książek dla dzieci.

Pierwszą z nich jest "Wolałbym żyć" T. Cohena (nie Cobena). Niewielka objętościowo pozycja wciąga od pierwszej strony. Dwudziestoletni Jeremiasz popełnia samobójtwo, a raczej próbuje to zrobić. Po "przebudzeniu" cierpi na dziwny rodzaj amnezji, która pojawia się w dzień jego urodzin i niedoszłej śmierci. Mężczyzna ma świadomość tylko tego jednego dnia. Dowiaduje się wtedy, że życie, które prowadzi, nie ma nic wspólnego z tym, które wolałby mieć.

Magiczna historia z ciekawym przesłaniem. Trzyma w napięciu do ostatniej strony, bo niemal przez całą opowiastkę zastanawiamy się, co wydarzy się dalej.

Kolejną pozycją, z którą zapoznałam się w czerwcu, jest opowieść o bliźniaczkach, które przeżyły w Auschwitz. Eva Mozes Kor w książce "Przetrwałam. Życie ofiary Josefa Mengele" opisuje, jak wyglądało życie jej i jej siostry w obozie zagłady. Poruszające świadectwo dziewczynek, które w wieku dziesięciu lat zostały pozostawione same sobie i musiały zawalczyć. Przede wszystkim o przetrwanie. Mimo że niemal otarły się o śmierć, udało im się przeżyć. Historia wzrusza, a szczególnie uderzające jest zestawienie dziecięcej logiki, zabaw i wspólnego przekomarzania się wśród wszechobecnej śmierci, panującej w obozie. Na szczęście przeżyły i choć nie udało im się odzyskać rodziców, życie toczyło się dalej. Miriam zmarła w 1993, a Eva, choć już jest schorowaną staruszką, nadal chętnie uczestniczy w życiu publicznym i dba o zachowanie pamięci o historii. Opowieść uczy nas, że upór i chęć życia pomagają przetrwać nawet najgorsze momenty.

Zachwyciła mnie również mała pozycja "Dom z papieru" Dominqueza. Wiem, że nie powinno oceniać się książki po okładce, ale w tym przypadku ta faktycznie była piękna, wręcz magiczna. Miałam ochotę zagłębić się w świat przedstawiony tej książeczki, nie spodziewając się jeszcze, że jest to autotematyczna opowieść. Jest to książka, skierowana do bibliofilów. To, co mnie w niej urzekło, to przede wszystkim język, smakowity i wyrafinowany. Nieco poetycki, smutkiem podszyty, ale przede wszystkim magiczny. Mniam <3 Lektura w sam raz na dwie godziny, więc nie zajmuje dużo czasu.

Zawiodłam się natomiast na "Kredziarzu" C.J. Tudor. Nie mówię w żadnym wypadku, że książka była zła. Była to dobra opowieść obyczajowa o dzieciach, które są świadkami strasznych wydarzeń. Autorka nie boi się mocnych tematów, takich jak aborcja i walka z nią, molestowanie seksualne, czy choroby psychiczne. Doświadczenia z dzieciństwa odcisnęły nieuleczalne piętno na grupie dwunastoletnich przyjaciół. Gdy dorośli nie mogli ułożyć sobie życia, a co gorsze, dociera do nich, że gra sprzed lat wcale się nie skończyła. Postaci w większości są świetnie wykreowane.

Niestety... zabrakło mi dreszczyku emocji, jakiego spodziewałam się po opisie. Nie ma mrożącej krew w żyłach historii. Dość szybko można się domyślić, kto jest odpowiedzialny za zbrodnie, bo - o ile większość bohaterów jest wielowymiarowych - o tyle czarny charakter jest po prostu czarny. Nie ma w nic sympatycznego, a szkoda.

Ponadto znacznie lepiej czytało mi się historię młodych bohaterów niż poznawało ich losy w przyszłości. Może dlatego, że jako dorośli nie byli już tak fascynujący.

Mimo niezgodności towaru z opisem czytało się zaskakująco lekko.

I to by było na tyle.



Pozdrawiam,
trochę kibicka, trochę czytelniczka, trochę urlopowiczka,
starająca się łapać słońce,

czego i Wam życzę.

Źródła graf: I Internet, i osobiste szpargały ;)